niedziela, 13 lutego 1994

Psychodeliczny Akant

Na niedzielnym koncercie rodzimego zespołu Big Day stawiło się dużo mniej osób [niż na sobotnim koncercie Dezertera w ROK-u, czyli wcześniejszym WDK-u, a obecnym CEiIK-u – przyp. 2017]. Inna publiczność, inne papierosy. Przed występem można było obejrzeć teledyski zespołu, kupić znaczki, chłonąć powstającą powoli w powietrzu atmosferę psychodelii...



Na początku zagrał bluesrockowy, jak go zapowiedział Marcin Ciurapiński z Big Daya, zespół Katharsis. Wokalista koniecznie chciał śpiewać jak Marek Piekarczyk z TSA, zaś teksty chwaliły radość życia (seks, wódka). Nazwa zespołu wydaje się więc mocno nieadekwatna. Publiczności spodobało się to jednak i kapela potrafiła wciągnąć ją do zabawy.
Najlepiej bawiący się pod sceną chłopak okazał się za chwilę... gitarzystą następnej występującej grupy – Prelegant (a nie Prelegent, jak zapowiedziano na plakatach). Ostre granie kapeli mogło się podobać. Wprawdzie jeden z dwóch wokalistów śpiewał gorzej, ale drugi za to lepiej. Gitarzysta dał niezły show, z demonstracją tappingu włącznie. W sumie występ na przeciętnym olsztyńskim poziomie.
Krótka przerwa zburzyła na dłuższy czas atmosferę zabawy, dlatego Big Day dopiero po kilku piosenkach rozruszał publiczność. Zespół zaprezentował większość piosenek ze swej kasety „W świetle i we mgle”, dwa utwory spoza debiutanckiego materiału oraz „Rain”, piosenkę Beatlesów.
Gdy Big Day zagrał właśnie „Rain”, utwór z 1966 r., początku brytyjskiej psychodelii, uwierzyłem w podróże w czasie. Szkoda tylko, że publiczność nie pamięta, że w tamtych czasach się nie pogowało...
Po reakcji publiczności widać było, że największym przebojem Big Day w Olsztynie jest piosenka „Mam ich wszystkich”, utwór, jak zapowiedział Marcin, z 1854 (?) r. „Violet Train” zakończył niedzielny koncert w Akancie, zaś na bis zespół powtórzył „Ma ich wszystkich”. Na koniec Marcin zaprosił wszystkich na poniedziałek do sklepu „Compact-Ron”.
Fani nie zawiedli i sporo osób odwiedziło zespół, który w sklepie podpisywał swe plakaty, rozmawiał z sympatykami i zbierał symboliczne co łaska na budowę pawilonu rehabilitacyjnego przy Wojewódzkim Szpitalu Dziecięcym.
Pod koniec poniedziałkowego „dyżuru” odwiedziłem muzyków Big Day. Sprawiają wrażenie osób poważnie traktujących swoją nową profesję. Cieszą się z każdego faktu potwierdzającego odniesiony sukces, ale uważają, że na niego zasłużyli. Gdy rozmawiałem z innymi olsztyńskimi zespołami, to sukces Big Day tłumaczono promocją. Natomiast muzycy Big Day twierdzą, że liczy się tylko uparte dążenie do celu.
Po Vaderze jest to w tej chwili drugi olsztyński zespół, o którym głośno w Polsce. Vader gra jednak dla węższej grupy odbiorców i, jeśli Big Day nadal będzie w tym tempie zdobywał krajowy rynek, to niedługo stanie się wizytówką olsztyńskiego rock and rolla. A może już nią jest...?

Kącik Tomasza Beksińskiego. Zachwycał się (i słusznie) naszym zespołem w latach 1994-1997.

sobota, 12 lutego 1994

Punk ROK

Regionalny Ośrodek Kultury zamienił się w twierdzę warowną. Wszyscy chcieli zobaczyć na żywo legendę polskiego punk rocka, zespół Dezerter. Zostawione na zapas bilety rozeszły się błyskawicznie. Przez prawie cały koncert bramkarze patrzyli na błagalnie złożone za szybą ręce fanów Dezertera.

Na początku zagrał Zdalnie Sterowany Makaron, o którego występie nic mądrego nie wymyślę, bo spóźniłem się na koncert. Po Makaronie wyszła na scenę lidzbarska grupa Otoczenie. Z trzech grających na rozgrzewkę zespołów ten chyba zabrzmiał najbardziej przekonywająco. Skład tylko trzyosobowy, ale umiejętnie zastosowana kamera pogłosowa ciekawie wspomagała muzyków. Grupa miała chyba też najciekawszego tego wieczora perkusistę. Zespół zaprezentował zróżnicowaną muzykę, czasem brzmiącą jak thrash, a czasem jak ...Nirvana. Teksty typowe dla młodych gniewnych zespołów: ekologia, polityka.
Debiutujący na scenie Flash Back ma jeszcze długą drogę przed sobą. Na scenie stało pięciu muzyków, ale nic z tego nie wynikało. Zresztą, o ile mnie wzrok nie mylił, w składzie były dwa (!) basy. Wokalista rozkręcał się powoli, pod koniec występu właściwie zaczął nawet śpiewać, ale teksty pozostały jego słodką tajemnicą.
Po kilku minutach zainstalował się na scenie Dezerter i, przywitany średnią owacją, rozpoczął utworem „Zmiany”. - W naszym zespole jest gitara, bas i perkusja. Czy to słychać? - zapytał zaniepokojony brzmieniem Robert Matera, gitarzysta. Rzeczywiście, sala ROK-u ma w opinii częstych bywalców odbywających się tam koncertów nienajlepszą akustykę.
Dezerter przez kilkanaście lat działalności zmienił istotnie swe brzmienie, czemu trudno się dziwić. Nie można przecież całe życie grać na „tekturowej” perkusji i fałszować cienkie solówki gitarowe. Chłopcy przez kilkanaście lat na scenie nauczyli się po prostu grać i dorobili się lepszego sprzętu.
A słowa, które były przez lata najmocniejszą stroną Dezertera? Te stare pozostaną chyba na zawsze aktualne, nowe trafnie oceniają stan „poczerwcowy”. W latach osiemdziesiątych chyba każdy publicysta, który pisał o młodzieży, brał na warsztat teksty piosenek Dezertera, pisane przez Krzyśka Grabowskiego.
„Żadnej satysfakcji, za dużo frustracji/Oto obraz mojej generacji/Żadnego celu, żadnej przyszłości/Żadnej nadziei, żadnej wolności” - śpiewał (i śpiewa) Dezerter w utworze „Poroniona generacja”. „Nie jestem przeciwko tradycji, to tradycja jest przeciwko mnie, nie jestem przeciw społeczeństwu, to społeczeństwo jest przeciwko mnie (...) Nie jestem przeciwko armiom, to armie są przeciwko mnie, nie jestem przeciwko polityce, to polityka jest przeciwko mnie”. Ten prosty tekst zaśpiewany w sobotę wspólnie z publicznością wyraża chyba najlepiej stosunek zespołu do naszej (nie tylko polskiej) rzeczywistości.
Protest przeciwko totalitaryzmowi wyrażał też zespół w inny sposób. Na koncertach Dezertera dochodziło często do bijatyk prowokowanych przez milicję, bramkarzy, skinów. Muzycy zachęcali swych fanów do postawy pacyfistycznej, a zwłaszcza przestrzegali młodzież przychodzącą na koncerty przed skłóceniem wewnętrznym. Także w sobotę Robal zwrócił uwagę jednemu z ochroniarzy, który zrzucał ze sceny i kopał rozentuzjazmowanych fanów.
Jeden z utworów Robal zadedykował „pani sprzedającej parówki”. „Rzeźnia” to przejmująca deklaracja niezgody muzyków na zabijanie zwierząt. Głęboko wierzę, że gitara Robala nie wisiała na skórzanym pasku...

Kącik okładkowy, czyli miałem wtedy taką kasetę: