sobota, 30 września 1995

Czarne okulary w Uranii

To nie był Blues Brothers, ale zabawa była udana. Soultrain's Blues Brothers Band, czyli druga albo trzecia pochodna oryginału.



Zagrali dokładnie to, czego mogliśmy się spodziewać, bo film o braciach Blues znamy na pamięć.

Zlot 50-lecia Chorągwi

Olsztyńscy harcerze obchodzą 50-lecie Chorągwi Warmińsko-Mazurskiej ZHP im. Grunwaldu. Wczoraj rozbili swe namioty w Parku im. Janusza Kusocińskiego, gdzie odbywa się jubileuszowy zlot.

W 1945 r. powstały w Olsztynie dwie chorągwie ZHP - męska i żeńska (tradycje harcerstwa na Warmii i Mazurach sięgają lat 20, jednym z animatorów harcerstwa był Seweryn Pieniężny junior). W odrodzonym po przerwie lat 1949-56 ZHP nie było już rozdziału na męską i żeńską organizację i powołano wówczas jedną Chorągiew Warmińsko-Mazurską. W 1966 r. chorągiew otrzymała sztandar i przyjęła imię Grunwaldu.


Chorągiew Warmińsko-Mazurska ZHP im. Grunwaldu liczy dziś 25 tys. zuchów, harcerzy i harcerzy starszych oraz instruktorów. Działa w 30 hufcach w Olsztyńskiem i Suwalskiem oraz części Elbląskiego i Ciechanowskiego. Od czterech lat jej komendantem jest harcmistrz Wojciech Franusz.
Na jubileuszowym zlocie zjawiło się 600 uczestników. Wczoraj wieczorem odbył się turniej wiedzy o historii Chorągwi Warmińsko-Mazurskiej. Dziś o godz. 9.00 harcerze stanęli na placu przed WSP przy ul. Głowackiego na uroczystym apelu.


O 10.00 w Planetarium rozpoczęła się sesja historyczna „Dzieje Chorągwi Warmińsko-Mazurskiej ZHP”. Tematy referatów: „ZHP w dobie przemian 1990-1995”, „Początki harcerstwa na Warmii i Mazurach do roku 1939”, „Dzieje harcerstwa na Warmii i Mazurach w latach 1939-1945”, „Harcerstwo w latach 1956-90” oraz „Tradycja Grunwaldzka ZHP”. Będzie też mowa o Wojennym Pogotowiu Harcerzy, akcjach programowych chorągwi („Bezdroża”, „Kormoran”, „Perkoz”, „Agroregion”, „Frombork”).
W planie zlotu są również regaty żeglarskie na Jeziorze Krzywym, gra terenowa, koncert w Urzędzie Wojewódzkim. Zlot zakończy w niedzielę msza i apel.

wtorek, 19 września 1995

Scyzoryk otworzył się w Uranii

Kielecki raper Liroy zaśpiewał w Olsztynie dla największej publiczności na swej trwającej od trzech tygodni trasie koncertowej. Scyzoryk wprowadził w niebezpieczny trans ponad 3000 młodych ludzi, którzy zapełnili we wtorek całą Uranię. Tak dużego koncertu rockowego w Olsztynie nie było od wielu lat.

- To pan jest Liroy? - pyta z błyskiem w oku dziesięciolatek, który zobaczył na zapleczu Uranii Bogu ducha winnego Adama z „Gazety Olsztyńskiej” (pomyłkę spowodowała bródka).
Tak, Liroy, najbardziej kontrowersyjny i kasowy zarazem idol ostatnich miesięcy, odbiera młodym ludziom zdolność trzeźwego myślenia. Można śmiało mówić o histerii, jaka ogarnęła kilka tysięcy przeważnie bardzo młodych widzów w luźnych koszulach, czapkach z daszkiem do tyłu i wiecznie opadających spodniach, którzy oglądali koncert Liroya. Wystarczyło, że na scenę wyszedł kolejny ubrany na raperską modłę młody człowiek, tym razem prezenter z radia Wa-Ma (które organizowało koncert), aby fani Scyzoryka zawyli z radości, sądząc, że to ich idol.


Zmieniają się gusty młodzieży. Na scenie obok Liroya widać tylko obsługującego dwa gramofony i magnetofon didżeja oraz dwóch wspierających wokalnie Liroya młodych chłopaków. Oszałamiających świateł też nie ma. To wszystko wystarczy, żeby doprowadzić do prawdziwego amoku kilka tysięcy ludzi. No, potrzebny jest jeszcze hipnotyczny rytm i proste, obrazoburcze teksty.
Publiczność strasznie napiera na scenę, w pewnym momencie nawet ją troszeczkę przestawia, ale agresji nie ma. Liroy lubi publiczność na scenie. W czasie jednego utworu zaprasza nawet kilka dziewczyn, żeby potańczyły razem z nim. Panny są wniebowzięte.
Ale to jeszcze nic. Za kilka minut Liroy wpuszcza na scenę chętnych do rapowania. Olsztyńscy raperzy nie stają niestety na wysokości zadania, bardziej wykazują talent do tańca, niż do skandowania własnych tekstów. - W każdym mieście sprawdzam w ten sposób raperski poziom - mówił po koncercie Liroy.
Koncert jest niedługi, trwa ok. godziny, ale wystarczy, by raperzy się zmęczyli, a nawet potracili głosy. Wyjaśniali potem, że poprzedniego dnia śpiewali na otwartym powietrzu.

piątek, 8 września 1995

Na całym placu młodzież

Piątkowy wieczór na beton-placu przed WSP. Największy od niepamiętnych czasów rockowy spęd w Olsztynie. Impreza nie tylko największa, ale i... najkrótsza. Doskonała zabawa zakończyła się po 1,5 godzinie.



Występ olsztyńskich zespołów – znanego Big Daya i mniej znanej, ale równie dobrej Zarazy, uświetnił zakończenie konkursu Radia Olsztyn „Na całych jeziorach my...”. Wśród kilku tysięcy specjalnych pocztówek, które nadesłali słuchacze radia, Ania Zalewska-Ciurapińska – wokalistka Big Daya, wylosowała jedenaście. Za pierwszą była główna nagroda – 5 tys. zł. Za dziesięć następnych – nagroda pocieszenia. Niestety, na placu nie było żadnej z jedenastu nagrodzonych osób. Główna nagroda trafiła zresztą poza Olsztyn, podobnie jak większość nagród pocieszenia.
Wcześniej jednak zagrała Zaraza. Koncert rozpoczął się punktualnie (w Olsztynie – ewenement), nic zresztą dziwnego, gdyż był jednocześnie transmitowany w Radiu Olsztyn. Ok. 2 tys. widzów przyjęło występ Zarazy życzliwie, choć bez wielkiego entuzjazmu. Sporo było młodych osób, którym bardziej widać przypada do gustu muzyka Big Daya. Grająca ok. 30 minut Zaraza potrafiła jednak w końcu rozgrzać publiczność, a nawet „zmusić” do tańczenia. Zespół swe największe hity (ma już ich sporo), łącznie z „Jestem radio, jestem telewizja”, tym razem wykonane w stylu reggae jako „Jestem radio Jamajka”.
Jeszcze w trakcie występu Zarazy z tyłu sceny pojawiła się Ania Zalewska i rozdawała autografy. Publiczność nie miała kłopotów z dostaniem się do niej, gdyż barierki zasłaniały tylko sam przód sceny. Ochroniarzy nie było prawie widać, było więc naprawdę sympatycznie.
Członkowie Big Daya byli bardzo zadowoleni, że mogli w końcu zagrać w Olsztynie i to dla tak dużej publiczności. Zaczęli od swego pierwszego przeboju – „Mam ich wszystkich”, potem był kolejny utwór z debiutanckiej płyty „W świetle i we mgle” – „Jestem jak wiatr”. Zagrali też sporo piosenek z drugiej płyty „Kalejdoskop” (m.in. „Gdy kiedyś znów zawołam cię”, „C-4” czy „Przestrzeń”).
Gdy pod koniec zagrali „Wild Thing” The Troggs, przypomniał mi się koncert, który przed pięciu laty dawał zespół o nikomu niemówiącej pewnie dziś nazwie The Yahoo. Było to niedaleko – po przeciwnej stronie ulicy, przed planetarium, a koncert oglądało kilkadziesiąt osób. The Yahoo grali wówczas też same standardy („Summer in the City” Lovin' Spoonful, „Light My Fire” The Doors). W The Yahoo grał wówczas prawie cały skład dzisiejszego Big Daya. Kto by pomyślał, że po pięciu latach będą grali w prawie tym samym miejscu dla dwóch tysięcy osób.
Na bis Big Day zagrał jeszcze „Mózgowca” z „Kalejdoskopu” oraz napisaną kilka dni temu piosenkę „Właśnie tak jest”, która znajdzie się pewnie na trzecim albumie grupy, mającym się ukazać na wiosnę przyszłego roku.

wtorek, 15 sierpnia 1995

Światowo w Zegrzu

Światowy Zlot Harcerstwa Polskiego „Zegrze ’95”. Spędziłem na nim dwa ciekawe tygodnie.



Pod wodzą Adama Czetwertyńskiego wydawaliśmy dziennik zlotowy. Harówka jak w prawdziwej gazecie. Klasyczna reporterska robota – rozmawiam z przedstawicielem rosyjskich skautów z Krymu.


Tak prezentowała się nasza Chorągiew Olsztyńska.


A tak cały dający objąć się obiektywem mojego Zenitha zlot.


W roku wyborczym gości nie zabrakło, wśród nich najważniejszym był prezydent Lech Wałęsa, od 1993 roku protektor ZHP. Ja bardziej czekałem na Jacka Kuronia, miałem nawet gotową jego książkę z czasów pracy w ZHP, ale się nie doczekałem...


Była też Zofia Kuratowska, wicemarszałek Senatu. Wdałem się w krótką dyskusję na temat prób opanowania harcerstwa przez różne grupy polityczne. Pani marszałek też była przeciwko...


Gościliśmy też premiera Józefa Oleksego. Rozentuzjazmowany harcerski tłum na Stadionie X-lecia zaczął skandować: „Niech zaśpiewa! Niech zaśpiewa!”, ale jak to polityk – wywinął się gładkimi słowami. W objęciach premiera harcmistrz Stefan Mirowski, przewodniczący ZHP.


Inni honorowi goście to m.in. prymas Józef Glemp oraz ksiądz harcmistrz Zdzisław Peszkowski.


To nie gość. To ja na Placu Piłsudskiego w Warszawie...


A na placu uroczysta defilada. Dech zapierała! Z Zegrza przywiozło nas chyba 150 autokarów. To dopiero była defilada!


I tylko nie mówcie, że harcerze się nadymają...

niedziela, 16 lipca 1995

Węgorzewskie marzenia o Woodstock

Ciekawe, o ile bardziej dramatyczny przebieg miałby festiwal w Węgorzewie, gdyby termin imprezy na Mazurach nie pokrył się z darmowym festiwalem Jurka Owsiaka w Żarnowcu. Na Prince Rocks Poland było i zawalenie sceny, i wielogodzinne opóźnienia koncertów, i kilkakrotne urwanie chmury. Gdyby jeszcze nad Węgorapą zjawiła się ekipa bezkompromisowych punków, to organizatorzy mogliby nie opanować sytuacji.



„Rock, klej i pały” prorokował „Super Express” na dwa dni przed festiwalem w Węgorzewie, jednym z dwóch ogólnopolskich przeglądów młodych zespołów rockowych. Po festiwalu gazeta stwierdziła, że „nie trzeba było grupy rozwydrzonych skinów, by rozwalić scenę festiwalu w Węgorzewie”. „Za dużo pały szturmowej” - doniósł lokalny dziennik.


Grupy rozwydrzonych skinów rzeczywiście nie trzeba było, w ogóle zresztą nie stawili się w mieście. Nawet punków zjawiło się mało, większość przygarnął darmowy koncert Owsiaka. Zawiedli się oczekujący na jarocińskie zadymy dziennikarze. Przy festiwalu akredytowało się podobno 70 reporterów. Większość wyjechała, gdy okazało się, że publiczność jest spokojna.


Nikifor gitary
W piątek rano w Węgorzewie prawie nie widać festiwalu. Czasem przemknie jakiś młodzieniec z irokezem, ale większość przyjezdnych poznać można najwyżej po plecakach.
Pojawił się już Pan Witek - wylansowany przez „Lalamido” Gość z Atlantydy, kiedyś również „kandydat na prezydenta”. Jest jedną z pierwszych atrakcji. Nikifor polskiej gitary nie ma żadnych zahamowań, niczym zawodowa modelka pozuje do zdjęć, wyzywająco przekręca instrument, nonszalancko uderza w struny.
Koncerty odbywają się na terenie jednostki wojskowej, inicjatora festiwali rockowych w Węgorzewie. Na kilkusetmetrowym placu setki opon po BRDM-ach. Leżą w równych rzędach, jedynie przed samą sceną zrobiono trochę miejsca do zabawy.
Ochrona przy wejściu odbiera niebezpieczne rzeczy. Nie można wnieść plastikowej butelki z wodą mineralną, choć taką samą z innym płynem można nabyć na placu w stoisku jednego ze sponsorów. Kwestionowane są też pasy i aparaty fotograficzne, parasole. Lądują w wojskowej skrzyni depozytowej. Wodę z butelek wielu wypija, żeby nie zmarnować. Ktoś przyniósł dżem. - Jedz albo oddaj - proponuje wesoły ochroniarz.
Na plac chce wejść chłopak z fioletowym, świeżo pomalowanym czubem. Po ogolonej głowie spływa strużka zasychającej gencjany. Ochroniarze wyciągają z tylnej kieszeni delikwenta opróżnioną do połowy butelkę z rozpuszczalnikiem. Druga połowa w płucach. Chłopak traci butelką, ochroniarze cofają go za bramę.
Na placu kilka tysięcy osób. Czekają cierpliwie. Jest piwo, kiełbaski, pepsi. Awaria zasilania powoduje, że konkurs rozpoczyna się z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Dwa pierwsze zespoły grają przy fatalnym nagłośnieniu. Potem fachowcy od dźwięku trochę go poprawią.
Trwa konkurs. Guitars Project ze Szczecina epatuje zimnym gitarowym graniem w stylu Joe Satrianiego. Jest nawet wirtuozerskie solo, ale nie kupuje tego nikt poza kamerzystą, który robi efektowny najazd na ćwiczącego gamy, pasaże i przewroty gitarzystę.
Gra Testor. Dobre wrażenie robi od razu „Czarne światło”, wpada w ucho. Publiczności się podoba.
Kremlowskie Kuranty to krakowski zespół z dwiema dziewczętami. Jedna gra na skrzypcach, druga śpiewa. Zespół jest dobrze przyjęty.
Funk Jello to trochę rapu. Publiczność je z ręki, wokalista rapuje trochę po angielsku, trochę po polsku. Teksty oczywiście przeciwko przemocy.
Zespół Fireball gra pierwszą tego wieczoru balladę, w dodatku bluesową.


Nie brali jeńców
Koniec występów konkursowych. Pierwsza gwiazda, Sweet Noise, daje bardzo dynamiczny koncert. Glaca, wokalista zespołu, chce być „swój”, nie pozwala wyrzucić za barierkę chłopaka, który usiłował dostać się na scenę. - Puść go, bo schodzimy ze sceny! - krzyczy przeraźliwie do ochroniarza. Publiczności się to bardzo podoba.
Rozebrany i bosy Glaca szaleje na scenie. Polewa się wodą z butelki i w tym momencie razi go prąd. Spada ze sceny, ale szybko na nią wraca. Kończy występ wściekle wykrzykując „Godność moją ceń”.
- To był totalny PAŁER! - krzyczy rozentuzjazmowany Konjo, zazwyczaj dość cyniczny konferansjer. - Sweet Noise nie brało jeńców...


Przerwa w koncercie. Trochę ludzi wychodzi na miasto. Jest już prawie północ, lecz kilka sklepów w pobliżu jednostki jest otwartych. Idzie jedzenie, piwo, papierosy. W koszarach za to spokój i cisza. Z okien spoglądają tylko żołnierze w pidżamach.
W piątek występują jeszcze Tadeusz Nalepa i Budka Suflera. Kończą po trzeciej nad ranem. Słuchają głównie starsi. Młodzież posnęła.

Sami pechowcy
Pech prześladuje olsztyńskie zespoły. Gitarzysta Katharsis zwichnął sobie w przeddzień koncertu nogę, wokalista Zarazy nieszczęśliwie upadł na żwir i ma podrapaną całą twarz.
Największego pecha mają jednak sami organizatorzy. Nad ranem spadł rzęsisty deszcz. Ok. 8.30, tuż przed próbami, na scenę wali się rampa z oświetleniem. Za chwilę na estradę mogły wejść na próbę grające jako pierwsze tego dnia Zaraza i Katharsis. Waląca się scena niszczy dwa wzmacniacze, w tym jeden Jana Borysewicza.


Organizatorom w pierwszej chwili opadają ręce, chcą przerwać festiwal. Nie chcą wpuścić dziennikarzy na plac, czym prędzej zdejmują plansze sponsorów z zawalonej sceny. Reporterzy naciskają na organizatorów. - Nie wpuszczać nikogo, zwłaszcza tych panów z aparatami - krzyczy jakaś zdenerwowana organizatorka do ochroniarzy.
Konkurs zostaje przeniesiony do sali kinowej, gdzie jednak może zmieścić się tylko 300 osób. Zespoły są niepocieszone, nie zagrają przed dużą publicznością.


Znudzone punki wyjeżdżają
Cały dzień pada deszcz. Ludzie siedzą w restauracjach. Zawiedzione brakiem swoich kapel punki siedzą na przystankach w oczekiwaniu na autobus.
Organizatorzy dwoją się, żeby jednak festiwal trwał. Technicy susza, naprawiają i montują sprzęt. Zapada decyzja o przeniesieniu koncertów na scenę po przeciwnej stronie placu. W sobotę zagrają gwiazdy, w niedzielę rano druga część kapel konkursowych.
Sobotni koncert gwiazd rozpoczyna się z kilkugodzinnym opóźnieniem. Przyszło podobno 7 tys. osób, więcej niż w piątek. Zbity tłum czeka, jest coraz bardziej niecierpliwy. Po czterech godzinach gorszą się nawet ochroniarze. - O co, k-wa, chodzi, i tak nikt fis od cis nie odróżni – rzuca jeden z nich.
Publiczność zaczyna skandować „K-wa mać, zaczynać!”. Za chwilę słychać piosenki T. Love, a w końcu zdesperowany tłum nastolatków wykonuje hymn narodowy i wiązankę piosenek żołnierskich z „Marszem I Brygady” na czele. - Ja chcę usłyszeć jakąś piosenkę - woła żałosnym głosem smutny nastolatek. W końcu około 23. wchodzi na scenę Muniek i nie zostawia, nomen omen, suchej nitki na organizatorach. Koncert jest za to bardzo dobry, publiczność szaleje.


Deszcz, który zniszczył scenę, pozwala spełnić marzenia o polskim Woodstock nawet w małym mazurskim Węgorzewie. Kilkadziesiąt osób w radosnym transie tapla się w błocie. - Nie rób mi zdjęć, rodzice będą niezadowoleni – prosi pachnący butaprenowym oddechem ubrany prawie wyłącznie w warstwę błota chłopak. Inny na widok aparatu ściąga majtki...


T. Love kończy dobry jak zwykle koncert. Na scenę wchodzi po jakichś... dwóch godzinach Daab. Wolne reggae wyraźnie studzi gorączkę sobotniej nocy (jest druga nad ranem). Po Daabie znowu prawie dwie godziny przerwy. Perfect długo przymierza się do wejścia na scenę. Zaczyna świtać. Publiczność szarzeje, ale stoi. W końcu niecierpliwi się sam wokalista Perfectu.
Entuzjastycznie witany Perfect wychodzi na scenę ok. czwartej nad ranem. Grzegorz Markowski, który mógłby być ojcem, jeśli nie dziadkiem większości obecnej publiczności, pokazuje, że stać go jeszcze na wiele. Zeskakuje ze sceny, chwyta wiadro wody i polewa widzów przy barierce.


Zrzuca kurtkę i drugie wiadro wylewa na nagi tors. Publiczność i fotoreporterzy są zachwyceni.
Perfect gra ponad dwie godziny, pod koniec ochroniarze wpuszczają publiczność pod samą scenę, Markowski brata się z widownią. Wspaniały koncert kończy się o po szóstej rano.


Witam wszystkie 12 osób!
Rano o godz. 10.00 druga część konkursu. Pierwsza gra Zaraza - dla kilkunastu osób.


Plac zapełnia się powoli niewyspanymi słuchaczami. Więcej osób na mieście. - W zeszłym roku szło sporo aviomarinu, w tym mniej - mówi aptekarka. - Młodzież kupuje dziś głównie środki do barwienia włosów, pioktaninę i fiolet krystaliczny.
Już po konkursie. W wojskowym internacie, gdzie mieszkają zespoły, wisi kartka z nazwami zespołów, które zagrają w koncercie laureatów. Testor, Funk Jello, Mobilizacja, Tuff Enuff, Grand Gangsters i nasz Katharsis wśród laureatów.


Zarazy nie ma wśród laureatów, ale Sikor nie wyrabia się z rozdawaniem autografów. W końcu rok wcześniej wygrali ten festiwal.


Fortuna nie sprzyja organizatorom, deszcz jest coraz mocniejszy. Ulewa uniemożliwia rozpoczęcie koncertu, zwłaszcza, że nie ma prawie widzów. Kolejna zmiana - w finale zagrają tylko trzy pierwsze zespoły, a bilety tanieją o połowę. Po kilku kolejnych godzinach rozpoczyna się w końcu finał, ciągle w strugach deszczu. - Skini z wozu, punkom lżej! - krzyczy ze sceny niezmordowany Skiba.


Wszyscy marzą o Woodstock. Padający deszcz to jeden z elementów tamtej legendy, bilety tańsze o połowę to prawie jak przed ćwierć wiekiem w Stanach, gdzie w pewnym momencie było za zupełną darmochę, koncerty gwiazd zaczynające się bladym świtem, problemy organizacyjne. Czego jeszcze brakuje? Darmowego jedzenia. Marek Gaszyński ogłasza ze sceny, że przy bramkach dają jeść za darmo. Kilkaset osób puszcza się pędem w stronę wyjścia.
Braterstwo rośnie wraz deszczem. Sprzedawcy pepsi wyciągają ogromny zwój szerokiej folii reklamowej i wydzielają każdemu chętnemu „sweterek z pepsi”. Tłum przed sceną przybiera barwy biało-niebiesko-czerwone. Choć jeden ze sponsorów ma powody do zadowolenia.
Na scenie szaleje Big Cyc. Publiczność w strugach deszczu skacze i śpiewa. De Mono gra spokojniej, ale prawie same duże przeboje, więc ludzie się nie nudzą. Kończący festiwal Lady Pank daje długi koncert z długim bisem. Między występami długie przerwy. Sprzęt co chwila odmawia posłuszeństwa. Koniec znowu bladym świtem. Jest już poniedziałek. Rano Węgorzewo wraca do siebie. W biurze prasowym, które na co dzień jest klubem pracy, dziennikarze napotykają tłum bezrobotnych...

Powyższy tekst napisałem w ramach pracy w olsztyńskim oddziale „Gazety Wyborczej”.

Aha, festiwal wygrała grupa Testor.


Kącik okładkowy, czyli tę kasetę dostałem na zapleczu z rąk Skiby (można powiedzieć, że wówczas kolegę z redakcji, bo pisywał do trójmiejskiej „Gazety Wyborczej”):

środa, 10 maja 1995

Niepohamowany temperament z Andaluzji

Trzecia polska trasa koncertowa hiszpańskiego śpiewaka Rafaela de Huelvy zahaczyła również o Olsztyn. Artysta z Andaluzji przyjechał po raz pierwszy do Polski w 1993 r. Zachęcony reakcją polskiej publiczności Rafael de Huelva wraca do nas z przyjemnością.

Co więcej, na jego pierwszej (po 35 latach spędzonych na scenie!) płycie „Aire Flamenco” są utwory zarejestrowane właśnie w Polsce, podczas transmitowanego w grudniu 1994 r. przez PR III koncertu w studiu M-1 w Warszawie.
Dlaczego śpiewający już 35 lat de Huelva nie miał jeszcze swojej płyty? Mistrzowie flamenco nie lubią podobno nagrywać w studio, gdzie nie ma spontanicznej atmosfery, jaką uzyskuje się podczas występów na żywo. Być może zresztą muzykom flamenco płyty nie są potrzebne, jeśli są prawdziwie niekomercyjnymi artystami.
Czy takim śpiewakiem jest Rafael de Huelva, trudno wyrokować. Zbyt wiele dzieli naszą mentalność od andaluzyjskiej kultury ludowej, żeby o tym rozstrzygać. Nie do odgadnięcia jest dla mieszkańca północy czy de Huelva tylko dobrze gra swą rolę, czy też rzeczywiście jest pełnym niepohamowanego temperamentu południowcem.
Ale nawet jeśli to folklor rodem z jakiejś hiszpańskiej cepelii, to i tak warto było zobaczyć środowy występ mistrzów flamenco. Oprócz śpiewającego Andaluzyjczyka podziwialiśmy w sali „Kopernika” piękną tancerkę La Tina i jej partnera Tomasa. Oboje, jak się okazuje, prowadzą szkoły tańca flamenco, on w Kolonii, ona w Bazylei.
Wspomnianej trójce towarzyszyło dwóch gitarzystów. Nie przyjechał zapowiadany gitarzysta Miguel Abramski, który przebywa w Australii. Zastąpił go... Niemiec Alexander Preise, stały współpracownik Tomasa. A podobno flamenco nie sposób się nauczyć... Drugi gitarzysta, Philippe Jean-Mairet, który stale akompaniuje de Huelvie, wykonał w Olsztynie skomponowany po poprzednich wizytach w Polsce utwór „Aire de Polonia”.

niedziela, 23 kwietnia 1995

Bilion bilionów bilionów

Dzień Ziemi. Mam mieszane uczucia. Chętnie zrobiłbym wszystko, by ocalić naszą planetę. Ale co to znaczy „ocalić”? Na ile? Na 100 lat? Na 1000 lat? Może na 10 000 lat...

Ale co dalej? Żeby ocalić Ziemię w perspektywie kilku milionów lat (np. przed zagładą przez naprawdę dużą planetoidę) musimy stać się cywilizacją typu II w tzw. skali Kardaszewa, czyli dysponować mocą 1000 000 000 000 000 000 000 000 000 watów (miliard miliardów miliardów watów).
W perspektywie setek milionów lat Ziemię ocalić może (przed zmianami Słońca czy galaktyki) cywilizacja typu III, która ma pod kontrolą moc rzędu 10 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 watów (10 bilionów bilionów bilionów watów).
Już w cywilizacji typu II mówimy o tzw. technologicznej osobliwości, czyli o takim rozwoju technologii, która przekracza możliwości zrozumienia przez dzisiejszego człowieka.

Ale żeby przejść całą drogę, trzeba zrobić pierwszy krok...

W 1995 roku 6 Olsztyńska Drużyna Harcerek „Dysk” im. Małego Powstańca z naszego hufca ZHP „Rodło” w Olsztynie zorganizowała z okazji Dnia Ziemi specjalny koncert. Odbył się w Kortowie 23 kwietnia (Dzień Ziemi obchodzimy w Polsce 22 kwietnia). Data nieważna, ważna intencja. Wpływy zostały przeznaczone na schronisko dla zwierząt.

Dzięki trzygodzinnej ciężkiej pracy Rafała Ś. (potrzymajcie stary VHS na ramieniu…), możemy przenieść się na ten koncert.

1. Radosław Ciecholewski oraz Siły i Bezsiły Środowisk Twórczych – „Jak pięknie by mogło być”.

Radosław Ciecholewski, wówczas aktor olsztyńskiego Teatru im. Jaracza, poprowadził zawodowo całą imprezę. Siły i Bezsiły Środowisk Twórczych to zespół składający się ze słuchaczy Studium Aktorskiego przy teatrze. A „Jak pięknie by mogło być” to piosenka Haliny Frąckowiak z 1988 roku.

2. Radosław Ciecholewski zapowiada imprezę, a Stefan Brzozowski propaguje ścieżki rowerowe.


3. Radosław Ciecholewski oraz Siły i Bezsiły Środowisk Twórczych – „A my jak dzieci”.

„A my jak dzieci” to piosenka Jonasza Kofty.

4. Radosław Ciecholewski oraz Siły i Bezsiły Środowisk Twórczych – „Tacy byliśmy prości”.

Piosenkę napisał Ernest Bryll.

5. Radosław Ciecholewski oraz Siły i Bezsiły Środowisk Twórczych – „I co dalej”.


6. Radosław Ciecholewski oraz Grażyna Kusior – „Kołysanka dla dorosłych”.

Kolejna piosenka Ernesta Brylla.

7. Radosław Ciecholewski oraz Grażyna Kusior – „Tango z różą w zębach”.

„Tango z różą w zębach” to piosenka Jonasza Kofty.

8. Radosław Ciecholewski – „Jak człowiek się nudzi”.

Piosenka Jonasza Kofty.

9. Anakondy przedstawiają.

Krótka forma dramatyczna zastępu „Anakondy” z 6 ODH.

10. Acoustic Band – „Trąbka”.


11. Czyści jak Łza – „Hekatomba”.


12. Czyści jak Łza – „Body building”.


13. Czyści jak Łza – „Pogórze Sudeckie”.


14. Czyści jak Łza & Czerwony Tulipan – „To było pod Samborowem”.


15. Czyści jak Łza & Ewa Cichocka – „Jeśli masz sztuczną szczękę”.


16. Chmielowe Pola – „Quo vadis”.

Grupa przyjechała z Ostródy.

17. Barbara Raduszkiewicz – „Nie zasypiaj”.

Utwór Piotra Bałtroczyka. Akompaniuje Piotr Zapadka.

18. Barbara Raduszkiewicz – „Polskie daty”.


19. Barbara Raduszkiewicz – „Kochankowie”.

Utwór z repertuaru Edith Piaf.

20. Barbara Raduszkiewicz – „Piosenka o oficerskim Żoliborzu”.

Piosenka Piotra Bałtroczyka.

21. Gałąz i Dżozef – „I ciągle żal”.


22. Gałąz – „Hamlet '88”.

W końcu jakaś dobra piosenka. Czyli moja :)

23. Gałąz – „A ja będę śpiewał”.


24. The Colt – „Kwiatek”.


25. The Colt – „Julia”.


26. The Colt – „Walk”.


27. The Colt – „Soy”.

Wersja instrumentalna piosenki Gipsy Kings.

28. Czerwony Tulipan – „Lodówka”.


29. Czerwony Tulipan – „Song o ciszy”.

Piosenka Jonasza Kofty.

30. Czerwony Tulipan – „Ja zwariuję”.


31. Czerwony Tulipan – „Jedyne co mam”.


32. Czerwony Tulipan – „Sekret kardynała Richelieu”.


33. Czerwony Tulipan – „Weź te ręce”.


34. Czerwony Tulipan – „Czarownica z Eastwick”.


35. Podsumowanie w wykonaniu sprawczyni całego zamieszania, czyli Joli Rodziewicz-Olszko, komendantki Hufca ZHP „Rodło” w Olsztynie i drużynowej 6 ODH.

wtorek, 14 marca 1995

Sprzęt się spieprzył

T. Love ma pecha do Olsztyna - lub może precyzyjniej - ma pecha w Olsztynie. Dzisiejszy koncert swego zespołu Muniek Staszczyk przerwał po kilku utworach z powodu fatalnego nagłośnienia. Wojtek From zapowiada, że T. Love zagra w Olsztynie w kwietniu, a bilety, choć przerwane, zachowują ważność.

Koncert zapowiadał się znakomicie. Częstochowska kapela po zmianie gitarzysty z Benedka na Majchrzaka w dobrej formie, najnowsza płyta „Prymityw” udana i z wieloma przebojami, olsztyńska publiczność spragniona znanych zespołów - czegóż można chcieć więcej?
Niestety, T. Love nie może od dłuższego czasu zagrać w Olsztynie. W grudniu koncert odwołano z powodu małego zainteresowania publiczności. Rodzice zatrzymali zapewne dzieci w domu po gdańskiej tragedii na występie Golden Life.
Dziś doszło w końcu do występu. Publiczność dopisała. Wprawdzie koncert rozpoczął się z półgodzinnym opóźnieniem, ale zdążyliśmy już w Olsztynie zobojętnieć (niesłusznie zresztą) na takie niedociągnięcia.
Olsztyńska grupa Ujadals, która zagrała przed gwiazdą wieczoru, miała bardzo niewdzięczne zadanie, gdyż wszyscy niecierpliwie czekali na pierwsze chuligańskie (jak je określa Muniek) akordy T. Love. Nagłośnienie było jednak poprawne.


Gdy na scenę po kilku minutach przerwy weszli wreszcie muzycy T. Love, z nagłośnieniem wokalisty, zaczęło się dziać coś niedobrego. Muniek brzmiał jak zakatarzony słoń lub w ogóle nie było go słychać. Zespół zagrał „I Love You” oraz „To nie jest miłość” i zszedł ze sceny, prosząc akustyków o naprawę sprzętu. Po pięciu minutach wrócił i zaczął od nowa, ale wokalisty ciągle nie było słychać.
Zażenowany Muniek dopytywał się co chwila publiczności, czy zespół ma dalej grać. Rozochoceni widzowie woleli taki koncert niż żaden, więc kapela przebrnęła jeszcze przez kilka utworów, aż w końcu zdenerwowany Muniek wyraził swoją opinię o firmie nagłaśniającej koncert i ostatecznie opuścił scenę.


Akustycy bezradnie rozkładali ręce. - Nie mamy pojęcia co się stało - mówili. - Wszystko sprawdziliśmy. Powinno działać. Może zepsuł się stół mikserski, a może wszystko przez ten mróz, elementy elektroniczne nie zdążyły jeszcze odtajać po podróży z Warszawy.
Podobne kłopoty miał T. Love podczas koncertu w Olsztynie w listopadzie 1993 r. Wtedy także zespół musiał dwa razy zaczynać koncert z powodu fatalnego nagłośnienia.

sobota, 11 marca 1995

Młodzi o wampirach

Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret”, które tworzą głównie studenci WSP i ART, zorganizowało odważną imprezę pod tytułem „Wampiriada”. Przy wsparciu Regionalnego Ośrodka Kultury, galerii OKOP oraz jednego z olsztyńskich zakładów usług pogrzebowych młodzi ludzie zorganizowali dwudniową imprezę, w czasie której zaprezentowali dwa spektakle, pokazali filmy „Nosferatu wampir” Wernera Herzoga i „Zagadkę nieśmiertelności” Tony’ego Scotta oraz rozważali problem wampiryzmu.

Joanna Drzewiecka, prezeska stowarzyszenia, twierdzi, że inspiracją do imprezy poświęconej wampirom nie były ostatnie sukcesy komercyjne kilku filmów grozy, ale książka prof. Marii Janion „Wobec zła”. - Zastanawiamy się nad wybuchem zainteresowania wampiryzmem. Czy to jest tylko kostium, czy coś, co jest w nas? - mówi prezeska.


- Rzeczywiście, zaintrygował nas sam kostium wampira i próba jego umiejscowienia w dzisiejszym świecie - dodaje Mariusz Sieniewicz, jak się zdaje główny mentor wampiryzmu w „Portrecie”. - Pomysł zrodził się też z czystej przekory, bo pojawia się wiele imprez, filmów, przedstawień wyzyskujących komercyjnie postać wampira. My próbowaliśmy podejść do tego na serio, wyjść z założenia, że coś takiego rzeczywiście jest i spróbować zdefiniować wampiryzm w XX wieku.


- Emblemat zakładu pogrzebowego na naszej ulotce zupełnie mi nie przeszkadza - twierdzi Mariusz. - Zawsze przy wampiryzmie dotyka się spraw przemijania i ta reklama jest na miejscu, bo dla człowieka taka impreza będzie refleksją. Takie zakłady są i trzeba je ładnie wpisać w to nasze funkcjonowanie. A jeśli na sponsorowanie tej imprezy nie pokusiła się żadna instytucja do tego powołana, to korzystamy z tego, kto nam co oferuje.
- Sponsor w postaci zakładu pogrzebowego wziął się stąd, że najpierw szukaliśmy trumny do przedstawienia - wyjaśnia Joanna. - Szefowa tej firmy nie zgodziła się absolutnie na jej wypożyczenie, ale postanowiła pomóc młodym ludziom i dała pieniądze. W ogóle zresztą nie znając tematu imprezy.


sobota, 25 lutego 1995

Gadał saksofon z kobzą

Z bardzo gorącym przyjęciem publiczności spotkał się koncert kwartetu Zbigniewa Namysłowskiego i kapeli góralskiej. Namysłowski wystąpił wspólnie z Leszkiem Możdżerem - fortepian, Zbigniewem Wegehauptem - kontrabas i z Cezarym Konradem - perkusja. Kapela góralska, zapowiadana jako kwintet Jana Karpiela-Bułecki, zagrała w czteroosobowym składzie: Piotr Majerczyk - I skrzypce, Grzegorz Pintscher - II skrzypce, Bartłomiej Kudasik - secundy i Wojciech Topa - basy.

Sam pomysł łączenia różnych światów muzycznych nowy nie jest, wystarczy tylko przypomnieć ubiegłoroczne zmagania jazzowe z twórczością Fryderyka Chopina i bydgoskie spotkanie filharmoników z muzykami rockowymi. Realizacja pomysłu Namysłowskiego spotyka się z tak gorącym przyjęciem choćby dlatego, że folklor góralski rzadko gości na nizinach, a przez swą oryginalność i odmienność jest atrakcyjny dla ceprów. Nic więc dziwnego, że w sobotę było pełno zarówno na deskach Teatru im. Stefana Jaracza (ośmiu muzyków), jak i na widowni (zabrakło biletów).
Pierwsza część koncertu trochę rozczarowała - obie formacje grały właściwie obok siebie, tzn. na przemian, jakby się oswajały ze sobą, poznawały. Dopiero po przerwie nastąpiło prawdziwe góralsko-jazzowe fusion. Po pierwszych wspólnie granych taktach „W murowanej piwnicy” okazało się, że publiczność właśnie na to czekała, zaś najciekawszym momentem wieczoru była rozmowa saksofonu z kobzą w czasie tego utworu.

niedziela, 8 stycznia 1995

Mała historia wielkiej orkiestry

Pierwszy olsztyński koncert Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy odbył się w sobotę 13 marca 1993 roku. Z przyjemnością wspominam ten gigantyczny koncert w Uranii.

Kto zagrał? Niczego sobie kapele:
- Sex Bomba
- Big Cyc
- Acid Drinkers
- T. Love
- Dezerter
- Oddział Zamknięty
- Hunter (wówczas dobrze się zapowiadający, ale jeszcze nie tak znany zespół ze Szczytna)
- I Want You (jedyny olsztyński zespół na tym koncercie)

No to może kilka słów o I Want You, zupełnie dziś zapomnianym zespole o naprawdę krótkiej historii, jakie zamieściłem w marcu 1993 r. w GW w ramach zapowiedzi koncertu:

Jednym z dwóch olsztyńskich zespołów, które wystąpią na sobotnim koncercie, będzie I Want You. Jak nas poinformował menedżer zespołu, Artur Żukiewicz, będzie to ostatni występ kapeli. Nie znaczy to, że zespół się rozwiązuje – dojdzie do jego mariażu z grupą Moskwa. Powstanie z tego przedsięwzięcie muzyczne o nieustalonej jeszcze nazwie. Powodem mających nastąpić zmian jest chęć szybszego, mocniejszego grania, w czym przeszkadzała mało sprawna dotychczasowa sekcja rytmiczna. Sekcji tej w sobotę już nie ujrzymy. I Want You wystąpi z nowym perkusistą i bez dotychczasowego basisty.
Krótka historia grupy zaczęła się w 1991 r. W ciągu 1,5 roku istnienia zespół nagrał w olsztyńskim radiu kasetę demo oraz kasetę „Fuck 'n' Roll”. W tym czasie grupa wystąpiła na wielu koncertach, głównie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, w tym w transmitowanym przez telewizję koncercie z Jarocina 1992.
Na scenę w „Uranii” wyjdą w składzie: Grzegorz Kortan – voc, b, Piotr Szymański – g, Marek Wasiak – dr.


Koncert w Uranii okazał się testem odporności psychicznej dla zespołu. Publiczność podczas całego występu skandowała w zasadzie jedno słowo: „Wypier...”. Rozebrany do pasa wokalista zupełnie się tym nie przejmował. Nigdy nie poznałem przyczyny nienawiści olsztyńskiej publiczności do tego zespołu. Ale decyzja o rozwiązaniu była chyba słuszna...
Rok wcześniej widziałem tę kapelę grającą na Moście Jana. Grali m.in. „Knockin’ On Heaven’s Door”. A w grudniu 1993 roku w klubie Masarnia, w jego grunwaldzkiej wersji, byłem na koncercie łódzkiego punkowego zespołu Precz, który podobno był właśnie efektem mariażu I Want You i Moskwy (mocno to jednak wątpliwe).

Kolejny duży rockowy koncert w ramach WOŚP mieliśmy w Olsztynie dopiero dwa lata później w Kortowie. Skrót mojej relacji z epoki na łamach GW:

Zaraza wzięła Kortowo

Przez prawie siedem godzin grała w kortowskiej auli im. Gotowca Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. (…) Ostatecznie zagrało osiem zespołów, z których największe wrażenie zrobiła nie Formacja Nieżywych Schabuff, ale nasza Zaraza. (…)
Zaczął olsztyński Wild Stone. Młodzi chłopcy imitują imitację czyli kopiują Illusion, który kopiuje brzmienie Seattle. Grają zresztą ich utwory – „Na luzie”, „Cierń”. Pięcioosobowy skład (dwie gitary, bas, perkusja i wokal), ale na scenie mało ruchu. Wiadomo – trema. Moja skromna rada – ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć i szukać własnego (!) stylu.


Wild Stone:


Następny w kolejności Quartz Alarm. Prowadzący koncert Grzegorz Kasjaniuk obiecuje, że zobaczymy „bliźniaka” Paula Rodgersa, wokalistę Free i Bad Company. Na scenę wchodzi jednak kolejne wcielenie Jima Morrisona, z wyglądu zresztą tylko, bo niestety nie z głosu. Nawet zagranie „All Right Now” nie pomaga w utożsamieniu się z Rodgersem, ale pokazuje za to, że gitarzysta rwie się do grania. Na razie kopiuje zagrywki Hendriksa, ale wzorzec to przecież jak najlepszy...

Quartz Alarm czyli bliźniak Paula Rodgersa:


Biskupiecki Legion przywiózł do Olsztyna sporą porcję death metalu i... swoich fanów. Wśród olsztyńskiej publiczności grupa nie znalazła początkowo zbytniego poklasku, choć pod koniec nawet dziewczyny poczuły specyficzny łamany metalowy rytm. O takiej muzyce trudno się wypowiadać, zauważmy więc tylko życzliwie, że legioniści stylowo machają włosami... (…)
Kolejna grupa to Light Star z Korsz. Raczej rock środka. Zaczynają instrumentalną wersją „Stańcie przed lustrami” Róż Europy. W składzie dwie gitary, bas, perkusja. Słabą stroną grupy jest wokal, ale dobry głos to towar deficytowy w młodych zespołach.
Light Star zagrali m.in. własną kompozycję napisaną specjalnie dla WOŚP, zaczynającą się od słów „Zawsze chciałem być dobrym człowiekiem”. W refrenie młodzi ludzie pytają „Powiedzcie mi, co mam robić”.
Hard rockowe Soho z Olsztyna chce nam udowodnić, że nie istniały takie zespoły jak Metallica i gra metal z końca lat siedemdziesiątych. Stylizacja jest nawet udana, cały zespół, a zwłaszcza gitarzysta – żywcem wyjęci „z epoki”. Koncert mógłby zrobić większe wrażenie, gdyby był lepiej nagłośniony (było po prostu za cicho).


Soho:


Zgodnie z przewidywaniami Katharsis zagrał swoje, bardzo dobrze zresztą, w ukochanym przez siebie stylu lat siedemdziesiątych. Nie można wprawdzie powiedzieć, że publiczność „jadła z ręki” (jak w przypadku Zarazy, o czym za chwilę), ale grupa Katharsis udowodniła, że potrafi rozruszać najbardziej nawet znudzoną publiczność (w piątej godzinie koncertu). Pod koniec długiego koncertu zespół zaprosił na scenę niejakiego Pietię, z którym wykonał bardziej współczesną piosenkę.
Katharsis:


Zaraza – oglądanie występów tej kapeli to czysta przyjemność, choć dramaturgia wszystkich występów jest podobna. Luz na scenie, porozumiewawcze uśmiechy, zgrana sekcja rytmiczna, ogromne poczucie humoru Piotra Sikorskiego, wokalisty kapeli. – Otwieram nowy rozdział w historii muzyki – zaczęła koncert Zaraza, a skończyła parodią występu Take That.
Zaraza:


Sikor w swej ulubionej pozycji estradowej:


Sikor naucza:


Może dlatego koncert Zarazy zrobił większe wrażenie, że Sikor nieźle skacze, a Olek Klepacz raczej nie:


Zaraza kończy występ:


Gwiazdą wieczoru miała być Formacja Nieżywych Schabuff, ale niewątpliwie to olsztyńska Zaraza uwiodła bez reszty całą widownię. (...) Podczas występu Formacji Nieżywych Schabuff publiczność zaczęła stopniowo... opuszczać salę. Pod koniec koncertu trudno byłoby doliczyć się setki osób na sali. Można tylko domniemywać czy późna pora (siódma godzina koncertu), czy niechęć do Formacji, czy też wyzywające zachowanie Olka Klepacza („zmuszanie” do wspólnej zabawy) wywołały taką reakcję.
Kto został, bawił się jednak doskonale. Przebojów nie zabrakło. „Palę faję”, „Klub wesołego szampana”, „Baboki”, „Hej cześć”. Chwała zespołowi, że nie zlekceważył koncertu mimo ubywającej publiczności, a obecnych potrafił wciągnąć do naprawdę radosnej zabawy.


Formacja Nieżywych Schabuff:


Olek Klepacz zawsze ma coś do powiedzenia publiczności: