niedziela, 15 września 1996

Jak ocaliłem Włochy

23-letnią skodą 102 przejechaliśmy szczęśliwie Polskę, Słowację, Austrię (po przejściu na austriackim przejściu granicznym kontroli technicznej potwierdzonej jakimś kwitem wartość pojazdu wzrosła kilkakrotnie) i 15 września 1996 roku wjechaliśmy do Włoch, które przywitały nas... secesją. I nie chodzi tu o styl w sztuce, ale o próbę podziału państwa po 135 latach od zjednoczenia.

Tego dnia Umberto Bossi, szef prawicowej partii Liga Północna, ogłosił niepodległość Padanii, czyli utworzenie Federalnej Republiki Padanii. Nazwę Padania utworzyli od rzeki Pad, płynącej dokładnie przez środek kraju, na który miałyby złożyć się regiony Piemont, Lombardia, Liguria, Trydent-Górna Adyga, Valle d'Aosta, Wenecja Euganejska, Friuli-Wenecja Julijska i częściowo Emilia-Romania. Ładny kawałek Włoch... Powstała w 1989 roku Liga Północna chce secesji północnych Włoch z prostego powodu – są bogatsze od biednego południa.
Włosi w okolicy Wenecji, gdzie nocowaliśmy, przyjęli to zupełnie obojętnie. My przejęci wypatrywaliśmy oznak rozpadu państwa, mając świeżo w pamięci krwawy rozwód Jugosławii (która była ostatecznym celem naszej podróży). Na szczęście nic szczególnego się nie zdarzyło. Owszem, gdzieś przemknął wypełniony żołnierzami pojazd wojskowy, co oczywiście uznaliśmy za sygnał, że „coś się dzieje”, ale nic więcej nie zaobserwowaliśmy. Żadne państwo nie uznało niepodległości Padanii, a cała akcja nie znaczyła nic więcej niż polityczny happening.
Jedynie kupiona w poniedziałek rano, dzień po nieudanej secesji, „Il Gazzetino”, jest dowodem na to, że Bossiemu marzyła się niepodległa Padania...


Padania nie istnieje jako państwo, ale ma swój hymn (wszyscy wiedzą, że to pieśń „Va pensiero” z opery „Nabucco” Giuseppe Verdiego?):


O fladze też nie zapomniano. To tzw. Słońce Alp. Niepokojąco mi się z czymś kojarzy, ale może nie umiem liczyć do pięciu. Przepraszam, do sześciu...

sobota, 10 lutego 1996

Ptaszyn sadzi susy na schodach

Do przodu żyj! - śpiewała Ewa Bem Janowi „Ptaszynowi” Wróblewskiemu w finale sobotniego koncertu, na którym świętowano czterdziestolecie estradowej kariery tego wybitnego saksofonisty, kompozytora, aranżera, człowieka wielu talentów. Orkiestra złożona z przyjaciół artysty zagrała mu „When the Saints Go Marching In”, czyli takie tradycyjne, jazzowe „Sto lat”. Na koniec mocno zmęczony jubilat zawołał z estrady: - Mam jeszcze dla Państwa bardzo dobrą wiadomość: w przyszłym roku nie będę obchodził jubileuszu!

Przez prawie cztery i pół godziny sobotniego wieczoru, zbliżający się do sześćdziesiątki Ptaszyn, wspomagany chwilami przez Andrzeja Jaroszewskiego, przypominał kolejne grupy, z którymi pracował w ciągu tych lat czterdziestu swojego grania. Usłyszeliśmy specjalnie na ten koncert zaaranżowane tematy, które pamiętamy z występów Mainstreamu, Kwintetu Andrzeja Kurylewicza, Ligi Dżentelmenów, Stowarzyszenia Popierania Prawdziwej Twórczości Chałturnik, zespołu Made in Poland. Oczywiście, tamtych dawnych składów nie udało się dokładnie zrekonstruować na olsztyńskim festiwalu, nieobecnych zastępowali inni, grywający z Ptaszynem obecnie, m.in. Wojciech Karolak, Piotr Wojtasik, Maciej Sikała, Jarosław Śmietana, Zbigniew Wegehaupt.
Ale gdy doszło do wspomnienia zespołu New Presentation, Ptaszyn ze szczególną atencją podkreślił: „w tym wypadku udało się nieomal precyzyjnie takie samo odtworzenie zespołu, który był dla mnie niesłychanie ważny”. Zagrali więc z Ptaszynem, jak przed laty: Henryk Miśkiewicz na saksofonie, Andrzej Dąbrowski na perkusji, Jacek Niedziela na basie, Wojtek Niedziela na fortepianie i Robert Majewski, wówczas debiutujący, na trąbce. I tylko nieobecnego w Polsce perkusistę Jerzego Głoda zastąpił młody Michał Miśkiewicz.
W tym koncercie wspomnień nie mogło zabraknąć chwili poświęconej Krzysztofowi Komedzie. - Krzysztof Komeda był moim pierwszym nauczycielem - powiedział Ptaszyn i zapowiedział „Sophia's Tune” – „Melodię dla Zosi”, żony zmarłego artysty, która sama, niestety, nie mogła przyjechać do Olsztyna.
Zanim była sobota z benefisem Wróblewskiego, był piątek. Piątkowy koncert zaczął wokalny oktet Lelum Polelum. Osiem świetnie współbrzmiących głosów musiało walczyć nie tylko z odbywającą się za ścianą próbą, ale i eksperymentami oświetleniowymi (w pewnym momencie na scenie zapadła ciemność). Mimo to nie mogły nie podobać się ciepłe wykonania standardów „Fever” czy „When I Fall in Love”.
Kolejny zespół, The Newest Quintet, rozpoczął z Janem Ptaszynem Wróblewskim. Ptaszyn zagrał tylko jeden utwór i sadząc susy po schodach udał się za kulisy, dając pole do popisu młodzieży (w składzie zespołu grają młodzi ludzie studiujący w Warszawie).
Zagrało też Collegium, grupa z Kaliningradu, która występowała na olsztyńskim festiwalu przed dwoma laty. Razem ze śpiewającą Mariną Zacharową wykonali kilka standardów, m.in. „Sweet Georgia Brown” i „Love for Sale”.
Krzysztof Ścierański wystąpił tego wieczora jako jeden z laureatów ankiety „Jazz Forum”. Najpopularniejszy polski basista jazzowy ubiegłego roku zagrał jako jednoosobowa orkiestra. Przy pomocy swego basu i kilku elektronicznych przystawek wyczarował wspaniałą muzykę. Jego gitara basowa brzmiała raz jak harfa, raz jak organy. Raz były to melodie hiszpańskie, raz brazylijska samba, a nawet arabskie zawodzenia.
Piątkowy koncert zakończyła olsztyńska grupa Head Up. To prawie big band, na scenie było dziesięciu muzyków, a gdy doliczyć śpiewającą z nimi Dorotę Miśkiewicz, to jedenastu.
A po piątku była sobota, a po sobocie niedziela i wtedy zakończył się III. Olsztyński Festiwal Jazzowy.

niedziela, 7 stycznia 1996

Orkiestra coverów

Ponad 250 osób uczestniczyło w niedzielnym koncercie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Podczas olsztyńskiego finału w Pubie From zagrały zespoły Zaraza, Epidemia, Soho, Katharsis i Big Day. Wszyscy zapamiętają przede wszystkim standardy muzyki rockowej oraz doskonałą zabawę.

Pierwszy tak duży koncert w niedawno otwartym Pubie From pokazał, że lokal wprawdzie jest ciasny, ale ma doskonałą atmosferę. Duża w tym zasługa z pewnością doskonale się bawiącej publiczności, ale nade wszystko zespołów, które tego wieczora stanęły na wysokości zadania i dostroiły swe umiejętności do rangi wydarzenia - olsztyńskiego finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Zaczęła Zaraza - tajna (bo ciągle mało znana w szerokiej Polsce) broń olsztyńskiej sceny rockowej. Zespół przechodził ostatnio pewne zmiany personalne - w listopadzie opuścił jego szeregi doskonały gitarzysta Piotr Szymański, którego na krótko zastąpił muzyk z elbląskiej grupy Funk Jello, zaś ostatecznie skład Zarazy uzupełnił niejaki Pachoł z olsztyńskiego Preleganta. Zmianę gitarzysty było słychać, ale nie wpłynęło to na razie zasadniczo na muzykę grupy. Świetnie przyjęty przez publiczność od samego początku zespół zagrał swoje największe przeboje (może poza „Jestem radio, jestem telewizja”). Był też pierwszy tego wieczoru cover – „Take It As It Comes” The Doors. I drugi, jakże odmienny standard, którym Zaraza kończy swoje występy rozpalając każdą publiczność do białości – „When the Saints Go Marching In”.
Przerwę w oczekiwaniu na następny zespół wypełniła licytacja kaset (pieniądze oczywiście na Orkiestrę). Bohaterką wieczoru była Sylwia, która wylicytowała trzy kasety płacąc za nie 26 zł. Oferowany później kompakt kupił natomiast za 30 zł Bogdan Zalewski, właściciel salonu muzycznego Ewelina, który nagłaśniał za darmo koncert.
Po Zarazie przyszedł czas na... Epidemię. To ciekawie brzmiący studencki zespół, który kopiuje brzmienie lat 70. Chłopcy mają w składzie instrument klawiszowy, którego przez gęsty tłum nie udało mi się dojrzeć, ale brzmiał zupełnie jak Hammond. Nic więc dziwnego, że grają kawałki Deep Purple. Zaczęli z grubej rury od „Smoke on the Water”, pod koniec było „Hey Joe” (ten numer Purple nagrali na swej pierwszej płycie), a na finał „Speed King”. Można było spodziewać się, że zmienią aranżację w tym ostatnim utworze - szaleńczego wyścigu gitary Blackmore'a z organami Lorda nie da się skopiować... Publiczności cały czas się jednak podobało.
Soho, trzeci tego wieczora zespół, to też lata 70., choć raczej druga ich połowa i bardziej amerykańska niż angielska muzyka. Publiczność i ten jednak zespół przyjęła z entuzjazmem. Choć może nie zagrał on tak przebojowo jak pozostałe, to potrafił wciągnąć do zabawy i przekonać nawet publiczność do wspólnego śpiewania.
Przedostatnia niedzielnego wieczora kapela, Katharsis, gra coraz ostrzejszą muzykę, stopniowo rezygnując z bluesrockowego brzmienia sprzed kilkunastu lat na rzecz hard rocka, a nawet rapu, w którym celuje śpiewający od czasu do czasu basista zespołu. Zespół ma już kilka znanych w Olsztynie przebojów, ale i on sięgnął tego wieczora do obcego repertuaru, wykonując „Harley mój” Dżemu.
Po Katharsis przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. Big Day zagrał niezważając na panującą w zespole grypę. Występ był o tyle ważny, że grupa zadebiutowała w Olsztynie w nowym składzie, uzupełnionym od niedawna o Piotra Szymańskiego (tego właśnie, który opuścił szeregi Zarazy). Nowego gitarzystę było już słychać, gdzieniegdzie pojawiały się jego własne zagrywki. Zespół gra trochę ostrzej (jak zawsze na koncertach), ale Marcin Ciurapiński zapowiedział, że kolejna, trzecia już, płyta zespołu będzie właśnie taka. Zdaje się to potwierdzać zagrany premierowo utwór „Zostawić ślad”. Big Day też nie uciekł tego wieczora od obcych kawałków. W krótkim występie (z powodu grypy) znalazła się piosenka Krzysztofa Klenczona „Gdy kiedyś znów zawołam cię” oraz zagrany na finał „Wild Thing” The Troggs.