sobota, 29 maja 2010

Swobodny jeździec

Dziś zmarł Dennis Hopper. Dziękuję mu za „Swobodnego jeźdźca”. W tym filmie z 1969 roku muzyka grała na równi z Peterem Fondą czy Jackiem Nicholsonem. Pierwsze filmowe takty „Born To Be Wild” Steppenwolf zawsze zwalają mnie z nóg.



Pozwoliłem sobie dziś przetłumaczyć:

Odpal swą maszynę
I wyjeżdżaj na wieś
Szukając przygody
Znajdziesz czego chcesz

Kochanie zrób tak to proszę
Rzuć ten świat na miłości stos
Spalaj się z nim jeśli tylko chcesz
I leć do nieba wprost

Lubię poużywać
Lubię czad i grzmoty
Ścigam dziki wiatr
I czuję nieba dotyk

Kochanie zrób tak to proszę
Rzuć ten świat na miłości stos
Spalaj się z nim jeśli tylko chcesz
I leć do nieba wprost

Więc jak naturalny twór
Tworzę z tobą dzikich zbiór
Mogę iść do chmur
I śmierci mówię stój!

Jak dziki twór
Jak dziki twór
Olsztyn, 29.05.2010



Twórcą tej piosenki jest Dennis Edmonton, używający pseudonimu Mars Bonfire kanadyjski muzyk, kompozytor i autor. Czemu kanadyjski? Bo częściowo kanadyjski jest zawiązany w 1967 roku w Los Angeles i formalnie działający do dziś zespół Steppenwolf. Wilk Stepowy o tyle jest kanadyjski, o ile kanadyjski jest jego lider i wokalista John Kay.
Kay przyszedł na świat 12 kwietnia 1944 roku całkiem niedaleko Olsztyna, bo w Tilsit, czyli w Tylży, czyli w dzisiejszym Sowiecku w obecnym obwodzie kaliningradzkim. Krótko mówiąc urodził się w Prusach Wschodnich jako Joachin Fritz Krauledat. Jak tysiące Niemców w 1945 roku uciekł z rodziną przed Armią Czerwoną na zachód, a po wojnie rodzina wyemigrowała do Kanady.



Horacy Tłumacy - na Facebooku
Horacy Tłumacy - na YT
Horacy Tłumacy - lista przetłumaczonych piosenek

piątek, 28 maja 2010

Mógł chociaż ładnie łgać...

Piosenka może niespecjalnie wyszukana, ale wdzięku jej odmówić nie sposób. Chodziła za mną od dwóch miesięcy. „Bang Bang (My Baby Shot Me Down)” napisał Sonny Bono dla swojej Cher w 1966 roku, ale już tego samego roku rzuciła się na tę piosenkę Nancy Sinatra.



Miałam pięć, a on miał sześć.
Konik z drewna chciał nas nieść.
On lubił czerń, wolałam biel.
Wygrywał ciągle dzień za dniem.

Bang bang, zastrzelił mnie.
Bang bang, tuż ziemia jest.
Bang bang, jak mam to znieść.
Bang bang, mój miły zabił mnie.

Minął czas i zmienił nas.
Urosłeś ty, urosłam ja.
I śmiałeś się, mówiłeś mi:
„Pamiętasz nasze tamte gry?”

Bang bang, skosiłem cię.
Bang bang, tuż ziemia jest.
Bang bang, jak masz to znieść.
Bang bang, twój miły zabił cię.

Organów dźwięk i ludzi śpiew.
Ave Maria grali tylko mnie.

Nie wiem czemu nagle znikł.
Ja po dziś dzień ronię łzy.
Nie rzucił nawet „pa”.
Mógł chociaż ładnie łgać…

Bang bang, zastrzelił mnie.
Bang bang, tuż ziemia jest.
Bang bang, jak mam to znieść.
Bang bang, mój miły zabił mnie.
Olsztyn, 28.05.2010

Jest i wersja filmowa Nancy:


A nawet moja wersja (zdecydowanie wymagająca nowej rejestracji):


A nawet wersja Vanilla Fudge, jaką dane mi było usłyszeć na żywo w 2011 roku:


Horacy Tłumacy - na Facebooku
Horacy Tłumacy - na YT
Horacy Tłumacy - lista przetłumaczonych piosenek

piątek, 21 maja 2010

Wow!

Napisało do mnie Google. Wydarzenie samo w sobie byłoby trywialne, gdyby nie drobiazg. Google wysłało do mnie list pocztą. Żadnym tam mailem, tylko tradycyjną pocztą. Powolnym, papierowym, drukowanym i kosztowym listem. Nawet nazwisko znali, bo list nie był prywatny, tylko służbowy. Po prostu – oferta-czegoś-tam.



No i co ja mam teraz sądzić? Że cały ten Internet nie ma sensu, skoro nawet główny rozgrywający nie wierzy w jego skuteczność i posługuje się archaicznymi narzędziami marketingowymi? Paradoks polega na tym, że gdybym dostał tę wiadomość mailem, to od 8 godzin byłaby w koszu. A tak uległem efektowi Wow! i oferta-czegoś-tam sobie jeszcze leży.

Aha, następnego listu proszę już nie wysyłać. Bo jednak przecież w końcu trafi do koszalina.

środa, 19 maja 2010

Wciąż bardziej bliski

Jaromíra Nohavicę zachwyca polskie słowo „wciąż”.

Czuje w nim zapewne:
1. metafizyczną głębię tęsknoty
2. tęskną metafizykę głębi
3. głęboką tęsknotę metafizyki.
Czyli mniej więcej ten dreszcz emocji, który przeżywamy nad Wisłą słysząc czeskie słowo „láska”...


Przyznam, że jeszcze pięć lat temu mylił mi się Nohavica z Karelem Krylem (doceńcie, że nie z Karelem Gottem). W ostatnim czasie mocno się jednak podciągnąłem z czeskiej muzyki, a dzisiejszy olsztyński koncert Nohavicy jest wisienką na tym torcie.
Aha, kłaniam się nisko olsztyńskiej publiczności. Śpiewała po czesku! Nohavica dla odmiany śpiewał czasem po polsku...


I tak w miłej atmosferze wzajemnego zrozumienia nikt na pewno nie pomyślał ani o Zaolziu, ani o pilocie Eduardzie Prchalu, ani o operacji „Dunaj”. Muzyka zbliża ludzi. Zazwyczaj.

Kącik księgowego, czyli z biletu wynika, że Nohavica chodzi po 72 zł i że pierwotnie koncert miał się odbyć 14 kwietnia, ale został przesunięty w wiadomych okolicznościach.

niedziela, 16 maja 2010

Stare, ale jare

Ten wieczór mnie zaskoczył. Byłem wprawdzie pewien, że Stare Dobre Małżeństwo nie będzie odcinać kuponów swej kultowej popularności z lat 80., ale nie wiedziałem czego mogę się spodziewać. No to mnie Krzysztof Myszkowski z kolegami zaskoczył po 20 latach.

Muzycznie, bo czasami brzmieli jak Led Zeppelin na pierwszej płycie!
I tekstowo, bo w pewnym momencie poczułem się jak na wiecu Prawa i Sprawiedliwości. Oczywiście poezja bywa przewrotna, a słuchacz łatwo daje sprowadzić się na manowce (cudne manowce...) i może źle zrozumieć, co poeta chciał powiedzieć. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, jeśli wziąć pod uwagę, że poeta, którego dziś było najwięcej, czyli Jan Rybowicz, zmarł w 1990 roku...
I jeszcze jedno tekstowe zaskoczenie czyli współpraca Krzysztofa Myszkowskiego z Bogdanem Loeblem. Wygląda to tak, jak gdyby Myszkowski przejął pałeczkę po Tadeuszu Nalepie. Momentami nawet to tak brzmiało...
Zaskoczyła też publiczność. Koncert trwał ponad dwie godziny, zabrzmiały 22 piosenki i tylko pięć z nich należy do klasycznego repertuaru SDM. Ale nie było żadnego zniecierpliwienia, żadnego marudzenia o stare kawałki. Czapki z głów przed zespołem, który potrafił utrzymać w napięciu publiczność przez 1,5 godziny do pierwszego hita (pozycja 16.).



01. Samokontrola # Młyny boże
02. Rozdwojenie prawdy
03. Zgodliwość
04. Tryumf sprawiedliwości
05. Do przyjaciela
06. Dobra wiadomość
07. Odwet pozorów
08. Nie bój się kobiet
09. Akt miłosny albo życie
10. Dzień kapitulacji
11. Martwa natura
12. Już nigdy nie będziemy kochać jak wtedy
13. Piotr Warszawski: Narkotyki, narkomani, narkomanie
14. Maszeruj z chamem
15. Blues nocy bieszczadzkiej
16. Nie brookliński most
17. Jak
18. Gloria
19. Wolność jest więzieniem
20. Sprostowanie
21. Wszystko jest okej!
22. Srebrny pociąg
23. Czarny blues o czwartej nad ranem
24. Bieszczadzkie anioły



Kącik księgowego, czyli bilety (cudem zdobyte) po cztery dychy:

piątek, 14 maja 2010

Owsiki w Nowym Jorku

Program kulturalny na dzisiejszy wieczór zakładał spotkanie z kolejnym filmem Woody’ego Allena, a następnie stanięcie oko w oko z tłumem młodzieży spragnionej piwa i muzyki, dla niepoznaki ukrywającej się pod kryptonimem „Kortowiada”.

Z Allenem się udało, nawet bardzo. Młodzieżowa impreza musiała się odbyć beze mnie. Lao Che to młody zespół, jeszcze ich sobie posłucham na żywo.
Na początku doceńmy kolejne wielkie osiągnięcie polskiej tytułologii. „Whatever Works” czyli „Co nas kręci, co nas podnieca”. Przegrywa tylko z „Wirującym seksem”.
„Co nas kręci...” jest do pewnego stopnia kontynuacją „Vicky Cristina Barcelona”. W połowie dzisiejszej projekcji zaczęło mnie kusić, by przeprowadzić taką samą matematyczną analizę, jak przy barcelońskim filmie. Ale nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki...
Najważniejsza jest odświeżająca dawka nihilizmu w najczystszej postaci. Doktor House przy Borisie Yellnikoffie to pikuś. Żaden tam Pan Pikuś, tylko prosty owsikowy pikuś.

czwartek, 13 maja 2010

Małżeństwo na czołgowisku

Z pewnym zdziwieniem zostałem w poniedziałek odesłany z kwitkiem od kasy w Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych w Olsztynie. Tzn. bez kwitka czyli bez biletu. Okazało się, że ludność miast i wsi wali drzwiami i oknami na Stare Dobre Małżeństwo! Na szczęście we wtorek udało mi się dostać jakieś zwroty i już w niedzielę sprawdzę kondycję Krzysztofa Myszkowskiego i jego ekipy.



Pierwszy raz widziałem na żywo SDM w 1988 roku w krakowskim klubie „Pod Przewiązką”. W składzie była jeszcze wówczas Aleksandra Kiełb, która swoim aksamitnym głosem podkreślała łagodny klimat piosenek. Odeszła z zespołu w 1989 roku. Zdaniem wielu był to klasyczny okres w twórczości SDM i bez Oli już nie brzmi to tak samo. No pewnie, że nie brzmi tak samo. Stare Dobre Małżeństwo to nie AC/DC, żeby 35 lat grać bez zmian. Artysta ma prawo do rozwoju. Pomyślcie ile i tak Myszkowski ma stresów, że od ćwierć wieku jest facetem od Stachury. Już w 1990 czy 1991 roku, gdy znów widziałem SDM, tym razem w Bieszczadach, Myszkowski podchodził z dystansem do tych piosenek. Padło chyba nawet coś takiego: „pójść na czołgowisko i rozpieprzyć wszystko”. Ewidentny dysonans z rozmodlonymi spojrzeniami fanek... Ja sam dostrzegłem już kilka lat wcześniej, że w tym wszystkim chodzi bardziej o formę, niż o treść.

No dobra, można sobie żartować z kultu SDM, ale nie sposób zapomnieć, ile pokoleń ogniskowych gitarzystów wyedukowało się na ich repertuarze. Ze mną włącznie :)

środa, 12 maja 2010

Którędy na Wawel?

W czasie dyskusji w redakcji Mirek zauważył zrozpaczony, że nie odnotowaliśmy w dzisiejszej gazecie 75. rocznicy śmierci Józefa Piłsudskiego. Ja skwitowałem to, jakże błyskotliwie, że marszałek Piłsudski zupełnie nie interesował się Warmią i Mazurami.

Co prawda, to prawda, bardziej interesowało go Wilno. Chłodna kalkulacja geopolityczna. I tak mieliśmy w latach 1918-21 dużo konfliktów granicznych. Na walkę o Warmię po prostu nie było nas stać – ani militarnie, ani politycznie.
Nie wspomniał kolega Mirek, że dziś również 84. rocznica zamachu majowego. Marszałkowi przestała podobać się demokracja, bo wydawała nie takie owoce, jakich by sobie życzył. Prosimy nie powtarzać współcześnie tego sposobu myślenia.


Oczywiście są dla Piłsudskiego okoliczności łagodzące. Gdyby nie jego przewrót, mielibyśmy w Polsce jakieś gorsze formy dyktatury, zapewne nawet faszystowską. Endecja też by chciała przecież porządzić. No i wpisywał się przewrót majowy w to, co działo się w dwudziestoleciu międzywojennym w prawie całej Europie. Nie bojąc się poprawności politycznej, przypominam sobie jedną z wypraw pod hasłem „Sześć stolic w dziewięć dni”. Przejeżdżając przez kolejne kraje Europy środkowo-wschodniej nie omieszkaliśmy wypominać, że i tu był swego czasu faszystowski reżim, o i tu, i tu też.


Aha, wypada odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule. Otóż żeby trafić na Wawel nie wystarczy nie ukończyć studiów, zrobić napad na pociąg, obalić legalną władzę, uwięzić przeciwników politycznych i rozpędzić sejm. Nie wystarczy również dwa razy zmienić wyznanie, ożenić się z rozwódką, a następnie ją porzucić i żyjąc w konkubinacie czekać na jej śmierć, bo nie chciała dać rozwodu. Trzeba mieć CHARYZMĘ. Co to jest charyzma wyjaśnia prof. Staniszkis w każdym radiu, w każdej telewizji i w każdej gazecie. Przynajmniej do 20 czerwca...

niedziela, 9 maja 2010

Výstup a nástup

Data otwarcia praskiego metra, 9 maja 1974, nie mogła być przypadkowa. Uświetniała Dzień Zwycięstwa, ustalony w naszej części Europy właśnie na ten dzień.



Nie najeździłem się za bardzo metrami. Kilka dni londyńskim, z trzy razy budapeszteńskim, nawet raz warszawskim, ale najwięcej właśnie praskim.


Zwiedzanie Pragi przy pomocy metra zacząłem w 2000, a skończyłem w 2004 roku.


Pomiędzy tymi datami w sierpniu 2002 roku wydarzyła się ogromna powódź, która całkowicie zalała kilkanaście stacji. Naprawę zakończono już w marcu 2003 roku. Szacunek.


Słynny „výstup a nástup”? Proszę bardzo:

niedziela, 2 maja 2010

Zmierz Sandomierz

Kiedyś wszystkiemu oczywiście winna była telewizja. I że przemoc w szkołach, i że dzieci książek nie czytają, i że do kina ludzie nie chodzą. Dziś telewizja niewinna jest jak baranek, bo sama powoli staje się ofiarą Internetu.

Ale potrafi jeszcze telewizja dać czadu. Na przykład spędzić, z pomocą ojca Mateusza, pół Polski do Sandomierza.


Byłem tam dziś rano. Przepraszam, wpadnę kiedy indziej...

sobota, 1 maja 2010

Stonka na „wetlinie połońskiej”

Bieszczadzki dzień czwarty i ostatni. Nie będziemy powiększać szeregów wszechobecnej stonki.



Łatwo napisać, trudniej zrealizować. Powodowany wczorajszymi wyrzutami sumienia (racuch w Wetlinie zamiast Połoniny Wetlińskiej) zdecydowałem za siebie i za żonę, że wchodzimy na połoninę. Wybraliśmy najłatwiejszą trasę i wcale nie jestem pewien, czy to był błąd. Bo można było zobaczyć całe spektrum bieszczadzkich turystów. Wytrawnych traperów pomijam, to banał. Największe wrażenie robiły starsze panie w wysmakowanych koafiurach i nienagannym makijażu. Młode dziewczyny w baletkach. Panowie ściskający w lewej dłoni obowiązkową puszkę piwa. 30-osbowe wycieczki z reklamówkami w dłoniach.
I pierwsza trójka dzisiejszych zdobywców Połoniny Wetlińskiej... Na trzecim miejscu pan w klapkach plażowych. Drugie miejsce małżeństwo z dzieckiem w wózku. Pierwsze miejsce dla pani (z tych z koafiurą), która umilając sobie drogę pogawędką przez komórkę nie omieszkała poinformować na całą okolicę, że właśnie oto wchodzi na „Wetlinę Połońską”. Będę musiał zapytać znanego bieszczadologa Radka P. czy słyszał o Połońskiej...