czwartek, 16 listopada 2017

Lizbona smaczniejsza w miarę jedzenia

Po trzech latach wracamy do Lizbony, by coś zjeść. No i wypić. Na początek ginjinha w dobrze znanym miejscu przy Largo São Domingos.


Na drugą nóżkę u pobliskiej konkurencji na Rua Portas de Santo Antão. Konkurencja uważa się za bezkonkurencyjną, bo to właśnie znaczy jej nazwa Ginjinha Sem Rival.

Najlepsze kasztany są… wszędzie, np. pod wieżą w Belém. Solidna dawka suchej skrobi.

Sardynki w restauracji rybnej przy Rua do Norte.

W tejże restauracji grillowane kalmary.

Krewetki z patelni dla stałych bywalców tej restauracji.

Wypad do Sintry. Podają tam travesseiros, czyli ciastka nadziewane masą z migdałów i żółtek, najlepsze na ciepło.

Ostatnie kulinarne wspomnienie z tegorocznej wizyty w Lizbonie to Time Out Market w Mercado da Ribeira. Wzruszające (!) miejsce z mnóstwem restauracji do wyboru.

Miguel Castro E Silva. Po prostu portugalska!

Alexandre Silva. Jedźcie dorsze!

Henrique Sá Pessoa. Mają gwiazdkę Michelina (ale oczywiście nie w tym miejscu, to „tylko” stoisko halowe).

Marlene Vieira. Jedzcie owoce! Morza!

Miguel Laffan. O, kurczę!

Technologia zamawiania – podchodzisz do wybranej restauracji, składasz zamówienie, płacisz (kartą), dostajesz ustrojstwo i czekasz aż zamigota.

Gdybyś chciał ustrojstwo wynieść…

No dobra, ale przecież nie przyszliśmy tu zwiedzać… Kanapki z sardynką.

 Caldo verde.

Dorsz w wersji fish and chips.

Sandacz w wersji portugalskiej, czyli na podkładzie ziemniaków puree ziemniaczano i cieciorki.

Tatar z nieziemskiej wołowiny.

Tegoroczny pobyt w Lizbonie kończymy ostrygami.

Wychadił na Portas do Sol Brazylijczyk

Moje ostatnie odkrycie muzyczne Lizbony. Intrygujące zakończenie dwóch tygodni, podczas których nie żałowaliśmy sobie krewetek z czosnkiem i wszelkich odmian dającej się tu spotkać muzyki. Spotkać choćby na ulicy, w końcu klimat sprzyja występom pod gołym niebem.

W tym przypadku ulica to zresztą pojęcie zupełnie nieoddające poetyki miejsca, w którym dane nam było spotkać przedziwnego człowieka. Dziś ostatni raz wjechaliśmy dwudziestką ósemką na Miradouro das Portas do Sol, by nażreć się na zapas widoku na Alfamę i przepływającego z dostojeństwem godnym króla Sebastiana u jej stóp Tagu. Cały show ukradł jednak ten oto Brazylijczyk (że zza Atlantyku, dowiedzieliśmy się nieco później).


Owszem, miał na świątecznym drzewku papierową bombkę z polskim napisem „WESOLYCH SWIAT!”, ale nie to nas urzekło. Usiedliśmy sobie w pobliżu, podsłuchując jednym uchem, a tu Brazylijczyk (jeszcze chwilowo dla nas Portugalczyk) intonuje radziecką „Katiuszę”. Tak, po rosyjsku.


Ja wiem, że prawdziwy Polak w takich momentach wychodzi, ale jakże można było porzucić to arcydzieło lingwistyczne, tę mieszankę portugalsko-rosyjsko-włoską (wykonawca wplótł fragment po włosku, w tym języku „Katiusza” funkcjonuje jako pieśń partyzancka „Fischia il vento” ze słowami Felice Cascione z 1943 r.). Od razu po zakończeniu poleciałem tłumaczyć Brazylijczykowi (w moim mniemaniu ciągle jeszcze Portugalczykowi), że Katiusza to Jekaterina, czyli Catherine, że katiusza to „rocket arm” (albo jeszcze gorzej się wyraziłem), że druga wojna światowa... Jakby sam tego nie wiedział.


Od słowa do słowa wszystko sobie wyjaśniliśmy. Że Portugalczyk wcale nie jest Portugalczykiem, tylko Brazylijczykiem. Że te piękne samby i bossa novy, które gra, są znane i popularne w Polsce (zdobyłem jego serce śpiewając po polsku „Sambę na jedną nutę", którą wykonywał chwilę wcześniej). I że nazywa się Léo Dinniz (tak miał na płycie, którą nabyłem), albo Diniz (tak występuje w internecie).


Przez chwilę do rozmowy dołączył też jakiś Luksemburczyk, więc zrobiło się naprawdę światowo i akademicko, gdy zaczęliśmy roztrząsać różnice między europejskim i brazylijskim wariantem języka portugalskiego (które to różnice, zdaniem Léo, mają również wpływ na muzykę obu narodów – jakże w końcu różni się smutne fado od też przecież nostalgicznej bossa novy).


Kurtuazyjnie zaprosiłem Léo na swój koncert. I wcale nie jest powiedziane, że nie wpadnie, bo to prawdziwy obieżyświat, który nie tylko nauczył się od Rosjan i Włochów „Katiuszy”, ale i od Polaków „na zdrowie”. Ci Rosjanie muszą zresztą mocno siedzieć mu w głowie, bo gdy usiłowałem mu tłumaczyć, że piszę również piosenki harcerskie, to okazało się, że nie zna słowa „scout” ani „pathfinders”, ale żywo zareagował na „pioniera”...


I tak się pożegnaliśmy... Mnie została jego płyta, jemu 12 euro i świadomość, że w Polsce kochają brazylijską muzykę.


O, przepraszam, mnie zostało jeszcze kilka nagrań... „Katiusza” będzie na końcu, zagrana specjalnie ponownie dla mnie na moje życzenie.

Po pierwsze:


Po drugie "Manhã de Carnaval", czyli mistyczna piosenka z filmu "Czarny Orfeusz" (muzyka Luiz Bonfá, słowa Antônio Maria):


Po trzecie "Tico-Tico no Fubá", piosenka, która w tym roku skończyła właśnie dokładnie 100 lat! Muzykę skomponował w 1917 roku Zequinha de Abreu, a słowa napisał kilkanaście lat później Aloísio de Oliveira (pierwsza rejestracja pochodzi z 1931 roku):


Po czwarte:


Po piąte „Katiusza”. Moje wszystkie rusycystki w grobie się przewracają...

środa, 15 listopada 2017

Zaproszona Mariza

Powiedzmy sobie szczerze, że ten koncert wybrałem spośród wielu innych muzycznych propozycji, jakie oferowała nam Lizbona, ze względu na Marizę. Pierwszy raz zetknąłem się z tą ulubioną, swego czasu, portugalską artystką pewnego Marcina trzy lata temu, gdy tłumaczyłem piosenkę z repertuaru Amálii Rodrigues. Dziś miałem okazję przekonać się na żywo o jej przesiąkniętym saudade talencie.



Zacznijmy jednak od początku. Występ odbył się w Centro Cultural de Belém, czyli nowoczesnym centrum kulturalnym, które wpadło nam już w oko trzy lata temu, gdy patrzyliśmy na Lizbonę z Pomnika Odkrywców. W środku wygląda jeszcze bardziej efektownie.


Nie dla architektury tu jednak przyszliśmy. Koncert nazywał się Pedro Jóia Trio convida Mariza, z czego można wnioskować było, że Pedro ma swoje trio i że zaprasza Marizę.


Zanim jednak zaprosili popularną wokalistkę (nie odniosłem jednak wrażenia, by publiczność przyszła tylko dla znanej piosenkarki), musieli pograć w trójkę. Więc szef tria Pedro Jóia (gitara klasyczna), Norton Daiello (gitara basowa) oraz João Frade (akordeon).


A więc zagrali...


A co to, Portugalczycy nie mogą grać flamenco i okolic? Mogą, i to jak. Sięgnęli nawet po utwór Paco de Lucíi.


I jeszcze jedna kompozycja Paco.


I godzinę wyczekiwana Mariza...


...która pojawiła się w czterech utworach i jednym bisie.


Prawda, że warto było przelecieć te parę tysięcy kilometrów w ciasnym fotelu taniej linii lotniczej?


I efektowny finał, już bez Marizy.


Została mi tylko na zdjęciach...

wtorek, 14 listopada 2017

Banderas jak z "Kuriera" wycięty

Trzy dni bez koncertu w Lizbonie? Poważne niedopatrzenie. Dziś wróciliśmy do klubu na naszej ulicy, który wizytowaliśmy w piątek. Tym razem będzie dużo bardziej stylowo.



Przed nami stanął, a właściwie w dwóch trzecich zasiadł, Catman & the Blues Doozers. Skład bywa większy, ale dziś wystąpili w trio: Catman (śpiew, klawisze, harmonijka), José Luis Ferreira (gitara) oraz Luis Varatojo (perkusja).


A nie, przepraszam. Dziś zagrali momentami w kwartecie. Gościnnie wystąpił na drugiej gitarze nieśmiały Franz z Niemiec. Był tak miły, że nie stanął do nas frontem.


Nie znaczy to jednak, że nie dane nam było ujrzeć oblicza gościa z Niemiec. Skomplikowana sytuacja optyczna w lokalu Alface Hall doskonale widoczna jest na tym zdjęciu.


Ważniejszym gitarzystą był jednak pan Ferreira. Przyznacie, Banderas jak z „Kuriera” wycięty...


No dobra, ale co grają? Chicagowskiego bluesa. Przyznaję, wolę europejskie odmiany, ale skoro grali Portugalczycy... Posłuchajmy licznych przykładów.

„Lies” (J. J. Cale)


„Down By The River” (Neil Young)


„Mean Old Frisco” (Arthur Crudup)


„Rollin’ Stone” (Muddy Waters)


„Oh Pretty Woman” (A. C. Williams)


„Help Me” (Sonny Boy Williamson II)


„After Midnight” (J. J. Cale)


„Hoochie Coochie Man” (Willie Dixon)


„Payback”

sobota, 11 listopada 2017

Niepodległe dudy

Co jest bardziej wymowne – czy to, że w dniu Narodowego Święta Niepodległości wybrałem się w Lizbonie na koncert zespołu Gaiteiros de Lisboa (czyli Dudziarze Lizbony, żeby nie powiedzieć Lizbońskie Dudy), czy też to, że muzycy śpiewali w języku galicyjskim?



Zostawmy te skojarzenia na boku. Zresztą jedyne moje skojarzenia dzisiejszego wieczoru, bo za cholerę nie wiedziałem, o czym śpiewają. Nie dość, że po portugalsku, to jeszcze po staroportugalsku, czyli właśnie po galicyjsku. Jedyne, co zrozumiałem w czasie całego występu, to „to be or not to be”, ale to chyba lider (na takiego wyglądał) powiedział z litości, żebym złapał jakikolwiek kontekst. Publiczność w każdym razie rechotała (przepraszam – śmiała się serdecznie) podczas każdej zapowiedzi.


Legendarna wśród Portugalczyków grupa, założona w 1991 roku, nie występowała podobno dwa lata i wróciła tym lizbońskim koncertem w odmłodzonym składzie. Hm, wypatruję tej młodzieży...


Jak się okazuje, nie samym fado żyją Portugalczycy. Tym bardziej, że fado to tradycja „zaledwie” dwustuletnia, a Dudziarze Lizbony sięgają do początków państwa portugalskiego, a pewnie jeszcze głębiej.


Same nazwiska muzyków brzmią, przyznajmy, jak poezja: Carlos Guerreiro, Paulo Marino, Sebastião Antunes, Miguel Quitério, Carlos Borges Ferreira i Paulo Charneca. Gościnnie pojawili się Rui Veloso oraz Sérgio Godinho.


Najlepszy moment koncertu? Oczywiście wtedy, gdy jeden z gości dołączył do grających na tradycyjnych instrumentach muzyków ze swoją psychodeliczną przesterowaną gitarą. Niestety, tak mi szczęka opadła, że nie uwieczniłem dla Was tej unikalnej chwili...


Koncert odbył się w sympatycznym Teatro Tivoli BBVA w ramach listopadowego festiwalu Misty Fest, na który jeszcze wrócę za cztery dni...


Dość gadania...

Fragment pierwszy.


Fragment drugi.


Fragment trzeci.

piątek, 10 listopada 2017

Covery na mojej ulicy

Rua do Norte tak bardzo się nam spodobała podczas poprzedniej wizyty w Lizbonie, że gdy wróciliśmy do stolicy Portugalii po trzech latach, zamieszkaliśmy właśnie na niej. Z całą świadomością, że dzień w dzielnicy Bairro Alto nie kończy się wcześniej niż o trzeciej w nocy...



Wśród licznych miejsc, które poprzednio tylko mijaliśmy, był klub Alface Hall. Tak prezentował się w 2014 roku. Jak widać, bardzo rockandrollowo.


Lokal niewielki, powiedzmy na 30 osób. Ale jak ktoś ma ochotę, może posłuchać muzyki na zewnątrz.


Wystrój typowy dla tego typu przybytków – coś z niczego... Pojedynczo.


Lub masowo. Te wszystkie okładki łączy jedno – to płyty z muzyką filmową. No fakt, obok stoi nawet stary projektor. Do kupienia we wtorki i soboty na Targu Złodziei na Alfamie.


Klub ma kilku rezydentów muzycznych. W piątki grywa tam zespół Belle Blue. Tym razem pojawił się w okrojonym o jedną trzecią składzie, bez perkusisty.


66,66 proc. zespołu stanowili Francis Valadj (gitara, wokal) oraz, uwaga!, Fab Jablonski (klawisze i wokal, na moje oko potomek Polonii brazylijskiej sprzed około stu lat, który wrócił na kontynent).


Może coś w końcu o muzyce? Koncert coverów, sprawdzony pomysł na dobrą zabawę przy szklance czego kto tam lubi. Powiedzmy „Wish You Were Here”, której to wersji niczego nie sposób zarzucić.


Powiedzmy „Love Me Do”.


Powiedzmy „All My Loving”.


I powiedzmy „Hotel California”. Kto powiedział, że słynne solo musi być na gitarze?
Jeszcze tu wrócimy... W poniedziałki i wtorki blues!