wtorek, 31 grudnia 2019

Moja lista przebojów 2019 roku

Na miejscu 10.:
Konsumpcja kultury

Nie jakieś tam przesadne obżarstwo. Trochę tu skubnąłem, trochę tu. Minimalna dawka, żeby считать себя культурным человеком.
A to człowiek posłucha Trójkowego Topu Wszech Czasów i podda się refleksjom. Ponownie włączy to radio po paru miesiącach, by posłuchać Polskiego Topu Wszech Czasów i doświadczyć innych refleksji.
A to wybierze się do Torunia, by zmierzyć się z nieczystą formą Mariny Abramović:


A to wpadnie do kina. „Ból i blask” Pedra Almodóvara oraz „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” Woody’ego Allena to jazda obowiązkowa. „Yesterday”, czyli wyimaginowany świat bez Beatlesów, to jazda z uśmiechem na ustach. „Once Upon a Time in Hollywood” to jazda bez trzymanki (w zasadzie odlot, bo oprócz sierpniowej premiery obejrzałem ten film z siedem razy w czasie dwudziestu kilku godzin spędzonych w samolotach w tę i z powrotem do Bangkoku). No i na deser „Us + Them”, czyli dałem zarobić parę złotych Rogerowi Watersowi w podziękowaniu za pozycję 2.
Nie samym kinem człowiek żyje. Znów udało się kupić bilety na Olsztyńskie Spotkania Teatralne, gdzie zobaczyliśmy „Zapiski z wygnania”, quasimonodram Krystyny Jandy („mało Jandy w Jandzie” – moja najkrótsza, chociaż nieoddająca pozytywnego wrażenia, recenzja).


Na Demoludy też kupiłem bilety, ale w obliczu choroby na spektakl „Korzeniec” wysłałem dwie koleżanki z pracy. Zamiast tego przydarzyła mi się lekka, łatwa i przyjemna wizyta w Teatrze Muzycznym w Gdyni.


Nie samym kinem, nie samym teatrem i nie samą pozycją 9. człowiek żyje. Inspirowany wizytą w Bangkoku i radami dobrych ludzi, sięgnąłem po audiobooka „Karaluchy”. Idealnie się słucha mając ten sam powierzchowny poziom znajomości miasta, co Jo Nesbø. Dla równowagi natychmiast po zakończeniu „Karaluchów” sięgnąłem po „Gniew” Miłoszewskiego. Słuchanie 10 tys. km od domu powieści zanurzonej w Olsztynie bardziej niż „Lalka” w Warszawie to rozrywka sama w sobie.
W zaciszu domowym bardziej tradycyjne lektury, chociaż czasem o bardzo nietradycyjnych sytuacjach.


A w papierowej kolejce „Szczerze” Donalda Tuska, „Nie ma” Mariusza Szczygła oraz totalna zaległość, czyli „Nikt nie wyjdzie stąd żywy. Historia Jima Morrisona” Jerry’ego Hopkinsa i Danny’ego Sugermana.

Z kultury nominalnie wysokiej pójście do BWA załatwia sprawę?


Na miejscu 9.:
Koncerty w trzech krajach

Koncertów, jak co roku, dużo. Niektóre zasłużyły na oddzielne pozycje na liście. Pozostałe tworzą solidny muzyczny przekładaniec.

Nowy rok dobrze rozpocząć z Beatlesami. Choćby i w filharmonii, którego to połączenia w zasadzie nie lubię, ale dla Wadima Brodskiego robię wyjątek.


Po Beatlesach może być tylko Led Zeppelin. Moje pożegnanie (o czym jeszcze nie wiedziałem) z Andergrantem.


Po Led Zeppelin może być tylko Breakout. Nawet nieistniejący.


Lokalny przerywnik artystyczny, czyli dawna koleżanka z pracy, a obecnie (czasem) koleżanka ze sceny. Nie tym razem.


Potem koncert z pozycji 4, a kilka dni później występ, który miałby szansę wylądować wysoko w rankingu, gdyby artysta był bardziej oryginalny. Ale i tak było ekscytująco. Z okazji koncertu Phila Batesa przypominającego piosenki Electric Light Orchestra, do czego ma nieco prawa, przetłumaczyłem nawet „Don't Bring Me Down” oraz „Livin' Thing”.


W połowie sierpnia okazało się, że nie kumam festiwalowej bazy.


Kumam za to, przynajmniej mam takie wrażenie, Bukartyka.


Wrzesień, 15. rocznica ślubu. Dobra okazja, by w Wilnie posłuchać pana z Ameryki grającego utwór napisany przez innego pana z Ameryki, którego pradziadkowie wyemigrowali za ocean 117 lat temu z Litwy.


Kompromitująco długa przerwa w koncertach (chociaż nie do końca, bo przecież pozycja 3.) i na tajlandzkim Koh Changu słuchamy w grudniu nie tylko bluesa. Tym razem Hendrix bardziej dosłownie.


W Bangkoku na słynnej Khaosan Road kilka występów za jednym podejściem, np. w klubie The Hub, gdzie grają głównie lata 90., np. „Creep”.


Dla odmiany na sąsiedniej ulicy Rambuttri… to samo. Tzn. przeważnie te same utwory. Coś mają krótką playlistę te klubowe cover bandy. Ale moment z akustyczną wersją „Killing in the Name” zapamiętam na długo.


Do kompletu seria muzycznych wieczorów w naszym hotelu u progu Chinatown. Przeważnie adekwatny do okoliczności jazz z lat 30. I można pogadać. Angielski z chińskim akcentem łatwiejszy od angielskiego z akcentem tajskim.


Na finał koncertowego roku godna kropka nad i, czyli Voo Voo na dziedzińcu zamku. A jak zamek (choćby i kapituły), to i z Królem.


Na miejscu 8.:
Tłumaczenia z okazji i bez okazji

W tym roku zdecydowanie więcej niż w poprzednim. Poza tym sporo się działo wokół przekładów. W styczniu Antyradio odkryło (smutna okazja) moją polską wersję „Sound of Silence”.


W kwietniu i październiku koncerty z tłumaczeniami. No i pozycja 2.

Z tegorocznej listy jestem dumny:
Śmierć się czai w czarnym worku (The Beatles - Yer Blues)
Kłamie, mąci, rani (Led Zeppelin - Your Time Is Gonna Come)
Jezu, to nie jest proste (The Beatles - Ballad of John And Yoko)
Cała naprzód, panie bosman (The Beatles - Yellow Submarine)
To nie jest reklama biura podróży (The Beatles - Magical Mystery Tour)
Niedaleko pada wiking od zeppelina (Led Zeppelin - Immigrant Song)
Kochaj i rób, co chcesz (The Beatles - All You Need Is Love)
Pchają się drzwiami i oknami (The Beatles - She Came in Through the Bathroom Window)
A gdybym był… (Pink Floyd - If)
Deszczyk pada, słońce świeci, Baba Jaga masło kleci (Creedence Clearwater Revival - Have You Ever Seen the Rain?)
Zacznij od Fausta (Creedence Clearwater Revival - Bad Moon Rising)
Zamknę ją w skrzyni na klucz (Cliff Richard - Living Doll)
Minimum słów, maximum muzyki (The Beatles - I Want You (She's So Heavy))
To była długa, mroźna zima (The Beatles - Here Comes the Sun)
Ku chwale czy dla szydery? (The Beatles - Dig It)
Jestem, proszę pana, na zakręcie (Creedence Clearwater Revival - Up Around the Bend)
Nie łam mnie tak (Electric Light Orchestra - Don't Bring Me Down)
Oszaleć ci dam (Donovan - Sunshine Superman)
Straszna rzecz do stracenia (Electric Light Orchestra - Livin' Thing)
Dawno temu w nocy (Roy Head - Treat Her Right)
Góra tak wielka, że aż jej nie widać (Donovan - There Is a Mountain)
Męska idylla na trzy głosy, nie licząc pana z hi-hatem (The Beatles - Because)
Król Słońce półfabrykat (The Beatles - Sun King)
Musztarda po piosence (The Beatles - Mean Mr. Mustard)
Zabójczo piękny plastik (The Beatles - Polythene Pam)
Jej ukryty majestat (The Beatles - Her Majesty)
Ptak ciągle na wolności (Lynyrd Skynyrd - Free Bird)
Pan Trebor wstaje (The Doors - L.A. Woman)

W efekcie byłem gotowy na 50-lecie „Abbey Road”:


Na miejscu 7.:
W jak Wilno

Trzeci raz w Wilnie. Koncert, placki ziemniaczane, luz.


Na miejscu 6.:
Brakuje krzeseł

Przykre fakty są takie, że piszę niepokojąco rzadko. Zawsze czekam na wyraźną inspirację. Ta przyszła w czasie koncertu z pozycji 3. A medal za zasługi dla rozwoju mojej twórczości należy się Pawłowi Jarząbkowi. Przed Wami piosenka meblarska.


Na miejscu 5.:
Torwar Tajemnic

Koncert Nicka Masona, czyli po Davidzie Gilmourze trzy lata temu i Rogerze Watersie w ubiegłym roku prawie floydowski komplet. A z tej okazji tłumaczenie „If”. A na Floydów chadzam zawsze z Jackiem.


Na miejscu 4.:
W jak Woodstock

Można powiedzieć, że pięćdziesiąt lat na to czekałem. W pół wieku po Woodstocku pierwsza wizyta w Polsce Johna Fogerty’ego, jednego z ważniejszych muzyków tamtego festiwalu i tamtych czasów. Staliśmy pod samiuśką sceną i śpiewaliśmy WSZYSTKIE piosenki.


Zwłaszcza, że mam sporo tłumaczeń Creedence Clearwater Revival. Choćby te trzy z okazji koncertu „Have You Ever Seen the Rain?”, „Bad Moon Rising” i „Up Around the Bend”.


Na miejscu 3.:
Pchaj się na afisz, niezależnie od tego czy potrafisz

Zachęcony licznymi przykładami z życia publicznego nie odmawiam sobie wchodzenia na scenę. W kwietniu trzy tłumaczenia Beatlesów zaśpiewane na rozgrzewkę koncertu The Doctors.


W październiku cały (no, prawie cały) koncert dla mnie. Klasyka Rocka po Polsku. Dzięki gościnności Pawła Jarząbka zagraliśmy w GOK-u w Gietrzwałdzie kilkadziesiąt piosenek po polsku z moimi tłumaczeniami. Wspierali mnie Jacek, Michał, Agnieszka, Bożena i zespół The Doctors. I to wszystko przy naprawdę pełnej sali. Dzięki!


W skrócie:


Na miejscu 2.:
Czterdzieści lat później

Tłok w pierwszej trójce duży, więc czterdziestolecie „The Wall” dopiero na drugim miejscu.


A było to naprawdę poważne wydarzenie. Po pierwsze jedno z moich najambitniejszych tłumaczeń. Trudny tekst, dwupłytowy album. Po drugie celebracja dokładnie w czterdziestą rocznicę premiery. Po trzecie udało się wypełnić filharmonię aż dwa razy. Po czwarte to wszystko w Olsztynie. Po piąte to było naprawdę dobre!


W ramach promocji wizyta w radiu UWM FM.


Na miejscu 1.:
Odchodząc od zmysłów w Tajlandii

Już kiedyś byłem w tak dalekiej Azji, ale po 22 latach zmieniła się i Azja, i moja percepcja, i oczekiwania, o możliwościach finansowych nie wspominając. Tajlandię chłonęliśmy więc wszystkimi zmysłami.


Chociaż głównie pławiliśmy się w zbytku.


Będzie jeszcze pora, by to wszystko opisać. Na razie tylko spojrzenie od kuchni.


Dla przypomnienia:
Moja lista przebojów 2008 roku
Moja lista przebojów 2009 roku
Moja lista przebojów 2010 roku
Moja lista przebojów 2011 roku
Moja lista przebojów 2012 roku
Moja lista przebojów 2013 roku
Moja lista przebojów 2014 roku
Moja lista przebojów 2015 roku
Moja lista przebojów 2016 roku
Moja lista przebojów 2017 roku
Moja lista przebojów 2018 roku

sobota, 28 grudnia 2019

Voo Voo na zamku

Ostatni tegoroczny koncert jak przed rokiem – to samo miejsce, ten sam organizator, tak samo zimno, znów zabrakło biletów i taki sam wysoki poziom artystyczny. Czyli na dziedzińcu olsztyńskiego zamku, MOK, przejmujące do szpiku kości minus 2 stopnie, bilety kupiliśmy w czasie pobytu w Bangkoku, a wysoki poziom artystyczny zapewnił tym razem zespół Voo Voo z gościnnym udziałem Króla.



Jako psychofani przyszliśmy godzinę przed koncertem, zajęliśmy najlepsze miejsce przed samą sceną i… zamarzaliśmy. Gorąco się zrobiło, gdy w oknie zamku pojawił się mistrz saksofonu.


Voo Voo to obecnie zespół ponadczasowy. Dosłownie. Składa się z muzyków reprezentujących cztery dekady. Wojtek Waglewski urodził się w latach 50. Mateusz Pospieszalski w latach 60. Karim Martusewicz w latach 70., a Michał Bryndal w latach 80. Można byłoby powiedzieć, że to mieszanina rutyny i młodości, ale przecież nie będziemy zarzucać Bryndalowi rutyny a Waglewskiemu wypominać młodego wieku… Czy jakoś tak.


Dlatego grają bawiąc się i bawią się grając. Profesjonalny luz pod wodzą wyluzowanego profesjonalisty.


W pakiecie z Voo Voo był Król, a w pakiecie z Królem była jego żona Iwona. Sympatyczny moment koncertu, choć trwający tylko dwa utwory. Widać spieszyli się „Do domu”, że tak błyskotliwie zażartuję.


Muzyka gorąca, powietrze zimne. Trudno klaskać w rękawiczkach, więc entuzjazm okazywaliśmy przeważnie paszczowo. Widać mało entuzjastycznie, bo Voo Voo zagrało, ukłoniło się i poszło. Bez bisu. Za co serdecznie jestem wdzięczny, bo zimno jak cholera.


Odnoszę wrażenie, że to mój pierwszy koncert Voo Voo (w każdym razie nie mogę sobie przypomnieć), więc to dobra pora na archiwalny kącik prasowy, czy zajrzenie do miesięcznika „Non Stop” z 1986 roku:

czwartek, 19 grudnia 2019

Niepodobna wejść dwa razy do tej samej piwnicy

Próbowaliśmy drugi raz wejść do tej samej rzeki, a konkretnie do tej samej piwnicy, czyli po roku znów spotkaliśmy się w podziemiach Wysokiej Bramy. Ale że niepodobna dwa razy wejść do tej samej rzeki, nie wszystko było tak samo.

Frekwencja była inna. Uczestnicy byli inni (a nawet jeśli niektórzy byli ci sami, to przecież nie tacy sami). Program był inny. Menu było inne. Piosenki były wprawdzie te same, ale fałszowaliśmy w nich w zupełnie innych miejscach niż przed rokiem. Organizatorzy niby ci sami, ale jak zawsze w innym składzie. Komendantka hufca była inna. Tylko powód spotkania się nie zmienił – kolejna wigilia instruktorska hufca „Rodło” za nami.

Druh Dżozef przygotował farsz ruski.


Druh Bóła zaprezentował swoją wersję farszu grzybowego.


Druh Mako nie tylko wystąpił ze swoim farszem szpinakowym, ale zagniótł również hurtowe ilości wysokiej jakości ciasta pierogowego.


Druhna Bogusia pod nieobecność Druha Makarona wystąpiła per procura z jego farszem kapuścianym.


Ciasto samo się nie rozwałkuje…


Więc wspólnymi siłami rozpłaszczaliśmy mączną masę, niezależnie od funkcji i stopnia…


No i farsz sam się nie zapakuje do środka…


Pozostaje zagadką, komu przypadł zaszczyt zjedzenia pieroga ulepionego przez komendantkę hufca…


… a kto poczuł niebo w gębie smakując pieroga, który wyszedł spod ręki zastępczyni komendantki hufca.


Pierogi sklejone, pora na gotowanie. Przy garach niezastąpiony od lat Druh Bóła.


Pora serwować. W tej roli (i w wielu innych) idealny Druh Kędzior.


Po harcerskim opłatku czas na wieczerzę i kolędy.


Czasem w wersjach gospel….


…a czasem, nomen omen, po bożemu…


Refleksyjny moment wigilii, czyli baśń „Choinka” Hansa Christiana Andersena na cztery głosy przeczytana, a na koniec przez znawcę tematu morałem okraszona.


Po smutnych chwilach czas na wesołe, bo oto pojawia się Święty Mikołaj, z twarzy podobny do zupełnie nikogo.


W tym roku pod choinką znaleźliśmy upominki inspirowane piernikiem. Więc Druh Bóła, dzięki otrzymanej mapie, pojedzie do Torunia szukać najlepszych na świecie pierników!


Gdy chcesz niebo w gębie poczuć,
Zdążaj śladem Kopernika…
Ruszaj do Torunia w podróż
I dobrego zjedz piernika!

Oczywiście, nie tak łatwo było dostać upominek. Najpierw trzeba było przynieść zaświadczenie od rodziców, że się nam naprawdę należy!


Bratnie Słowo sobie daliśmy, że za rok znów się spotkamy…

wtorek, 17 grudnia 2019

Będąc stałym bywalcem Chinatown

Muzyka na żywo w Shanghai Mansion Bangkok przywitała nas już w pierwszych sekundach pobytu w tym najbardziej stylowym hotelu Chinatown. Trudno oczekiwać, by w czterogwiazdkowym hotelu grali punk czy metal, więc łagodny jazz, bardzo często z lat 30. XX wieku, był jak najbardziej na miejscu. Spędziliśmy tu kilka muzycznych wieczorów, dłuższych lub krótszych, wszystkie urocze.



12 grudnia kilka chwil uspokojenia po muzycznej wizycie na Khaosan Road.


„Stand By Me” idealnie pasuje do koktajlu z mango.


13 grudnia pierwsza dawka przeważnie przedwojennego jazzu.


No i pierwsze dłuższe spotkanie z tutejszym rezydentem. Jesteśmy w Chinatown, więc zapewne jest Chińczykiem, co nie tylko widać, ale również słychać w charakterystycznym akcencie, zupełnie innym niż w innych częściach Bangkoku (rozmawianie w Chinatown po angielsku jest dużo łatwiejsze).


14 grudnia uderzeniowa dawka jazzu, oczywiście przeważnie przedwojennego. Najpierw nasz chiński ulubieniec, który jest sprawdza się zarówno jako solista, jak i członek zespołu. Śpiewa, gra na gitarze (nawet ekscentryczne solówki) oraz na instrumentach dętych.


To musi być jakiś utwór z lat 30. XX wieku. Nadaje się, jak widać, do tańca.


Zabawy ciąg dalszy. Brzmi jak standard, a ja nie znam…


Nareszcie coś znanego. Trudno nie znać „Moon River” ze „Śniadania u Tiffany’ego”.


W połowie utworu dołącza kolega z sali. Wejście muzycznego smoka.


Ostatni solowy fragment, czyli „Bésame mucho”. Już to w tym roku słyszałem za granicą w zupełnie innym kręgu kulturowym.


Już mam za sobą kilka klubowych koncertów w Bangkoku, więc rozumiem, że tu wykonawcy zmieniają się co godzinę. Do naszego ulubieńca dołącza cały zespół. A może to on dołącza do nich.


Na początku „What a Wonderful World”, czyli Louis Armstrong wiecznie żywy.


Zagłębiamy się na poważnie w jazzowe standardy. „All of Me” z 1931 roku (autorzy Gerald Marks i Seymour Simons).


Też niewątpliwie standard, ale nie rozpoznałem…


Znów coś z 1931 roku, czyli „Dream a Little Dream of Me” (muzyka Fabian Andre i Wilbur Schwandt, słowa Gus Kahn).


A ten standard pochodzi z 1930 roku. „Exactly Like You” (Jimmy McHugh i Dorothy Fields). I kończy nasz wieczór 14 grudnia w barze naszego ukochanego (już to wiemy) hotelu.


Wieczór 15 grudnia wymaga pewnego wstępu. Tego dnia cała Yaowarat Road, główna ulica Chinatown, przy której znajduje się nasz hotel, została eksperymentalnie zamknięta dla ruchu kołowego. Dla wyjaśnienia dramaturgii dodajmy, że to jakieś pięć pasów w jednym kierunku z korkiem trwającym praktycznie całą dobę, a na obrzeżach na wąziutkich chodnikach nieoddzielonych praktycznie od jezdni odbywa się jedna wielka orgia street foodu. W Bangkoku dojrzeli chyba do tego, że pora spróbować przywrócić ulice ludziom. Zamknięcie jezdni było takim wydarzeniem, że pojawił się sam premier Tajlandii (biały rękaw koszuli w górze). Eksperyment ma być powtarzany w każdą trzecią niedzielę miesiąca…


Paradoks polega na tym, że zamknięcie ulicy dla samochodów i motocykli spowodowało jeszcze większy hałas przy naszym hotelu.


Po prostu entuzjazm musiał znaleźć swe ujście…


A w środku nasz ulubieniec pojedynkował się z ulicznym hałasem przy pomocy Beatlesów. Na filmie, dzięki mojemu mikrofonowi kierunkowemu, słychać lepiej niż na żywo. „All My Loving” już chyba trzeci czy czwarty raz słyszymy w Bangkoku.


Idąc za ciosem „In My Life”.


Lekko w bok od Beatlesów, czyli „Jealous Guy” Johna Lennona.


Wracamy do Beatlesów. Najpierw „Let It Be”.


I ostatni raz The Beatles dzisiejszego wieczora. Na ulicy jakby nieco ciszej, a tutaj „While My Guitar Gently Weeps”.


Pora to podsumować napiwkiem (Tajowie nie są na nie pazerni, ale doceniają) i sympatyczną rozmową, w której wyjaśniliśmy sobie, kto jest większym fanem The Beatles. Moja pozycja negocjacyjna była osłabiona przez koszulkę z jęzorem The Rolling Stones.


Na ulicy już zupełnie cicho, do akcji wkracza eteryczna dziewczyna. Już chyba nie ma wątpliwości, że tu występuje przedstawiciele chińskiej mniejszości.


Na zupełne ukojenie „Lovin' You” Minnie Riperton sprzed 40 lat.


16 grudnia spędziliśmy zupełnie gdzie indziej, ale 17 grudnia, ostatnie godziny przed wylotem, ostatni raz zasiedliśmy w barze Shanghai Mansion Hotel. Nasz chiński kolega wiedział, że już wyjeżdżamy, więc to wykonanie „In My Life” jest specjalnie dla nas… Dzięki!


Pożegnaliśmy się nie tylko z muzykiem. Przez tydzień zdążyliśmy się stać na tyle stałym elementem hotelowego baru, że nasze walizki dostrzegła cała obsługa…