W kilku smakach

czwartek, 16 lutego 2012

Przyjemny zawód wysokiego ryzyka

Brutalne reguły show businessu są takie, że wczesna śmierć gwiazdy buduje legendę, która przekłada się na sprzedaż płyt. Nie chodzi zresztą tylko o sprzedaż. Nagłe odejście z tego świata zmienia też zazwyczaj perspektywę artystyczną. U zarania rock and rolla, 3 lutego 1959 roku, zginęły w wypadku lotniczym aż trzy ówczesne wielkie gwiazdy tej muzyki – Buddy Holly, Ritchie Valens i Big Bopper. Ciekawe, czy dziś mówiłoby się o wpływie Holly’ego na muzykę rockową (np. na Beatlesów), gdyby nie ta tragiczna śmierć. Albo czy w 1987 roku powstałby film „La Bamba” o Valensie?

Bycie idolem to zawód podwyższonego ryzyka. Bezpieczniej już chyba na dole w kopalni... Nie radzą sobie z tym ryzykiem gwiazdy światowego formatu sprzedające dziesiątki milionów płyt, ale dotyka to również krajowych idoli. Alkohol, narkotyki, skandale, szybkie życie. Mit klątwy ciążącej nad muzyką rockową i pokrewnymi gatunkami nie wziął się znikąd. Niektórym udało się wyjść cało z tej rozgrywki, czego żywymi przykładami są choćby Eric Clapton i Keith Richards, którzy swego czasu wypili morze alkoholu i zażyli całą tablicę Mendelejewa. Innym, i tu lista jest naprawdę długa, nie dane było doczekać starości, że wymienię tylko takie nazwiska jak Joplin, Hendrix, Morrison, Presley, a ostatnio Jackson, Winehouse i Houston. I jeszcze zamordowany Lennon i samobójca Cobain...
Śmierć Lennona była totalnym zaskoczeniem, ale odejście Cobaina, Jacksona, Winehouse i Houston dokonało się niemalże na naszych oczach. Patrzyliśmy z bliska na ich kłopoty z samymi sobą, zdobywając się co najwyżej na komentarz, że artystom w głowach się przewraca z tej popularności. Owszem, niektórym przewraca się. Bo to jest cena, jaką płacą, żeby nam, widzom, było przyjemnie.

(mój felieton z dzisiejszej prasy)

Aneks historyczny, czyli Buddy Holly w „Świecie Młodych” 11 września 1982 roku. Tak to widziałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz