niedziela, 9 lutego 2025

Sterowiec w kinie

Oglądanie pierwszego filmu Led Zeppelin przypłaciłem odmrożeniem uszu, drugi obejrzałem wygodnie w internecie, a na trzeci wybrałem się dziś do kina.



Ten pierwszy film to oczywiście „The Song Remains the Same”, na który wybrałem się w styczniu 1988 roku do klubu „Pod Przewiązką”, gdzie na małym telewizorku oglądaliśmy film z kasety video (wracałem na stancję przez godzinę przy dwudziestostopniowym mrozie…). Drugi to „Celebration Day”, czyli zapis jednorazowego i raczej ostatniego występu odrodzonego Led Zeppelin 10 grudnia 2007 roku.
A dziś? Dziś był dobry dzień na obejrzenie filmu „Becoming Led Zeppelin”, bo dokładnie 5 lat temu skończyłem tłumaczenie „Whole Lotta Love”. Raczej tego nie zagram i raczej nie zaśpiewam, musi mi wystarczyć ta zagrywka, którą wykonałem prawie 10 lat temu na chwilę przed wyjazdem na koncert Roberta Planta.


Zanim coś o „Becoming Led Zeppelin”, dodam, że to już trzeci muzyczny film, jaki od początku roku miałem okazję oglądać w kinie, czyli jawi mi się na tle „Stop Making Sense” oraz „A Complete Unknown”. Tamte to odpowiednio zapis koncertu oraz fabuła, a ten to dokument.
Doceniam, że opowieść jest liniowa, bez chronologicznych dziwactw. Zaczyna się nagłówkami prasowymi z 1939 roku („Napaść na Polskę”), a kończy trzydzieści lat później wydaniem albumu „Led Zeppelin II”, czyli chwilą, gdy ołowiany zeppelin wzbił się najwyżej (precyzyjnie mówiąc końcowa data w filmie to chyba 9 stycznia 1970 roku, gdy zespół zagrał w Royal Albert Hall, zostając w końcu prorokiem we własnym kraju, bo poprzedniego roku rzucali na kolana Stany Zjednoczone).
Doceniam też, że najwięcej czasu poświęcono po prostu muzyce – inspiracjom, wyzwaniom artystycznym, problemom technicznym, przetasowaniom kadrowym, poszczególnym przełomowym występom.
Co nowego w filmie? Sporo nieznanych wcześniej ujęć filmowych. O ile 10 proc. czasu filmu to sporo. Dużo refleksji osobistych każdego z czterech członków zespołu (nikt inny nie zabiera głosu!). Włącznie z tym wszystkim, co Jimmi, Robert, John Paul oraz John wynieśli z domu. Mało (a w zasadzie nic) sensacji obyczajowych, co szanuję. Fajnie było też zobaczyć pracującego przy pierwszym albumie Glyna Johnsa, który kilka tygodni później pojawi się jako inżynier nagrań w czasie sesji „Let It Be” (a w filmie „Get Back” jest wręcz jednym z głównych bohaterów).
I wprawdzie po wstaniu z kinowego fotela powiedziałem spontanicznie, że taki film to mógłbym sobie na YT obejrzeć, ale może mi krew odpłynęła z mózgu…
Utwory w filmie? Lista nie do spamiętania, wspomnę kilka:
- „Train Kept A-Rollin'” (The Yardbirds, był nawet fragment z „Powiększenia”) – to przy tym utworze granym na próbie narodził się duch Led Zeppelin,
- „Sunshine Superman” (Donovan) – przykład działań sesyjnych Page’a i Jonesa,
- „Goldfinger” (Shirley Bassey) – jeszcze smakowitszy przykład, bo nieznany mi fakt, że jako muzycy sesyjni grali tu Page oraz Jones.
No i oczywiście rzeczy Led Zepelin. Prawie wszystkie z pierwszego i drugiego albumu, w tym te, które przetłumaczyłem:
- „Good Times Bad Times”,
- „Your Time Is Gonna Come”,
- „Dazed and Confused”,
- „Whole Lotta Love”,
- „Thank You”.

No to teraz czekam na cztery filmy o The Beatles, które podobno szykuje Sam Mendes...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz