Chciałem tylko, żeby gdzieś przekroczyć granicę, wszystko jedno którą, bo ważny dla mnie był nie cel, nie kres, nie meta, ale sam niemal mistyczny i transcendentny akt przekroczenia granicy.
(Ryszard KAPUŚCIŃSKI, „Podróże z Herodotem”)
Odkąd Warmińsko-Mazurska Filharmonia doczekała się ponad dekadę temu własnej siedziby, nie miałem już okazji bywać w sali koncertowej Państwowej Szkoły Muzycznej, gdzie muzyczni seniorzy kilkadziesiąt lat siedzieli kątem u muzycznych juniorów. Okazja nadarzyła się dziś.
Okazją był recital dyplomowy Hani Faltynowskiej, na który trafiłem w wyniku koligacji towarzyskich. Trzeba przyznać, że obrona dyplomu przebiega w szkole muzycznej dużo wdzięczniej niż np. w Technikum Elektromechanicznym (mój dyplomowy piec oporowy grzał, cokolwiek śmierdział i zabierał prąd w całej szkole). Może i ja bym taki recital prezentował, gdyby mnie nie wyrzucili po 1,5 roku nauki… (inny instrument, inna szkoła, inne czasy).
Na początek Wolfgang Amadeusz Mozart i jego sonata G-dur na skrzypce i instrument klawiszowy KV 301/293a.
Kto może pojawić się po Mozarcie? Tylko Jan Sebastian Bach! Sonata g-moll na skrzypce BWV 1001.
Szkoły muzyczne na pewno też mają swój kanon lektur, a w nim obowiązkowe pozycje polskie. A zatem Henryk Wieniawski i kaprys a-moll op. 18 nr 4.
Recital skrzypcowy bez Paganiniego byłby jak Włoch bez makaronu, więc pora na Niccola Paganiniego i kaprys B-dur allegro op. 1 nr 13 „La risata del diavolo” (no wiadomo, że Niccolò śmiał się z diabłem).
Bez muzyki francuskiej się nie obejdzie. Camille Saint-Saëns i III koncert skrzypcowy h-moll op. 61, część I.
I niech to wszystko spuentuje utwór Maurycego Moszkowskiego, kompozytora niemieckiego o polsko-żydowskich korzeniach, który żył i zmarł w Paryżu. Guitarre op. 45 nr 2.
Już po egzaminie. W części dowolnej do Hani dołącza Jan i odpływają za ocean, gdzie brzmi „Libertango” Astora Piazzolli.
Niemal dokładnie 30 lat temu na tej scenie widziałem młodego Grzecha Piotrowskiego, którego kariera nabrała szybko rozpędu. Tego samego życzymy Hani!
Ten tekst napisałem z okazji premiery „Ciemnej Strony Księżyca” z moim polskim tłumaczeniem. Otwierał każdy z czterech koncertów Spare Bricks w Olsztyńskim Planetarium. Monolog prezentował olsztyński aktor Maciej Mydlak, który dokonał profesjonalnej adaptacji, czyli coś tam skrócił, coś tam przestawił i można było z tym wyjść do ludzi.
Pora na moją pełną, autorską wersję, którą dzisiejszego wieczora zarejestrowałem z pełnym zaangażowaniem godnym byłego członka kółka recytatorskiego w szkole średniej.
Tekst naszpikowany jest odniesieniami do „The Dark Side of the Moon” jak dobra kasza skwarkami. Niestety, musicie skonsumować zarówno kaszę, jak i skwarki:
Mów do mnie! Mów do mnie o śmierci. Czy boję się śmierci? Chyba ty, bo wszyscy żyją fejsbukowym życiem nieśmiertelnych. Z krótką przerwą na śmierć… A potem stają się tacy nieśmiertelnie nieobecni. Zresztą, dlaczego mam się bać śmierci, skoro mamy coraz ładniejsze hospicja i cmentarze, a coraz brzydsze mieszkania i domy. Kiedyś śniło mi się, że umarłem. By przejść do następnego etapu, dostałem w garść łyżeczkę od herbaty i musiałem przekopać się przez cały wszechświat, który jak wiadomo (lub jak nie wiadomo), ciągle się rozszerza. I to, stary, jest śmierć! A nie jakaś nirwana czy inne Elizjum.
Co to za pacyfistyczne brednie? Mów mi jak Horacy, że słodko i zaszczytnie umierać za ojczyznę. Mów mi, że my to my, a oni to oni… Dla lepszego samopoczucie wyobrażaj sobie ruską paradę ukradzionych lodówek. Patrz na tę trybunę „honorową”! Paradę odbierają sami wojenni podżegacze: kolega, co odbił ci dziewczynę na studiach; mechanik za każdą wizytą wciskający ci wymianę paska rozrządu, chociaż masz łańcuch; baba w sklepie, która pół minuty kupuje i pół godziny gada z kasjerką. Zamknij oczy, może zobaczysz stojącego z boku Watersa. Że miało być bez polityki? Tylko z polityką proszę! Co oni piszą w tych gazetach?! Kurwa, zapomniałem, że już nie ma gazet…
Właśnie, powiedz mi, dlaczego ONI mówią o nas ONI, skoro MY mówimy o sobie MY?
Ja, ty, on, ona, ono, my, wy, oni, one. Ich, du, er, sie, es, wir, ihr, sie, sie.
Kto wie, może te wszystkie wojny nie są przez pieniądze ani przez filozofię, ale przez gramatykę… Wyobraźmy sobie język, który nie wykształcił różnicy między „my” i „oni”. Jakże ten biedny starszy kapral miałby podrywać drużynę z okopów, krzycząc „Na nas!”.
Mów mi zatem, co mam robić! Tylko bez banałów w rodzaju – co masz zrobić dziś, zrób pojutrze i będziesz miał dwa dni wolnego. To wiem od dziecka. Kiedyś wmawiali mi, że jestem śmierdzącym leniem. To musiało być oparte na ustaleniach radzieckich uczonych, którzy nawet do konstytucji sobie wpisali, że każdemu według jego pracy, czy jakoś tak. Najnowsze badania, już naukowców amerykańskich, jasno pokazały, że to jest najnormalniejsza w świecie prokrastynacja. To nie ja jestem leniwy, ale mój mózg. Czyli jestem usprawiedliwiony!
Niedawno minęła dziesiąta rocznica, gdy uznałem, że należy posprzątać piwnicę. Ciekawe, gdzie jest klucz? Powinien leżeć gdzieś między zegarem a kalendarzem ściennym. Zegarek i kalendarz mam w smartfonie, w komputerze, w kuchence mikrofalowej i w pralce, o samochodzie nie wspominając, więc piwnica sobie jeszcze poczeka.
Cholera jasna, na śmierć zapomniałem, że pięć lat temu postanowiłem napisać książkę! Nie napisałem jeszcze ani jednego zdania, bo zawsze coś… Ale mam już tytuł! „Morderca czasu”. To będzie coś pomiędzy Chmielewską i Proustem. Młody, dobrze zapowiadający się malarz (pisarz, naukowiec – nie ważne…) siada na chwilę przed telewizorem, w którym kłócą się o to, czy białe jest białe czy raczej czarne. Wiadomo, że nikt nikogo nie przekona, ale czas jakoś zleci. Młodzieniec nawet nie patrzy na ekran, zajęty próbą pobicia rekordu Facebooka w dotarciu kciukiem na sam dół. Gdy kończy się program, a rekord jest ustanowiony i kilkakrotnie pobity, wstaje z kanapy jako… emeryt. Rozpoczyna się długie i żmudne śledztwo poszlakowe, które prowadzi komisarz Stanisław Niedokonany.
Mów mi, co słyszysz. To dzwon? Ciągle ktoś mnie dokądś wzywa – do pracy, do sklepu, do kościoła. Patrzę na ten wielki spektakl na niebie i myślę o Matriksie, a może nawet o Platonie. Może ktoś mnie oszukuje? Może moja praca nie ma sensu, może w sklepie sprzedają mi niepotrzebne badziewie a w kościele ułudę? Skąd pewność, że to, co poczuję po śmierci, będzie prawdziwe? Jeśli żyjemy w symulacji, to ciemna strona Księżyca nie jest aż taka zła. Nawet w hollywoodzkich filmach z happy endem abstrahują od faktu, że wszyscy bohaterowie i tak umrą. Tylko trochę później.
Pogadajmy w końcu o pieniądzach, przecież nie jesteśmy gentlemanami. Mówisz, że jednakowo ci daleko do chytrej baby z Radomia i do Elona Muska, ale chyba prędzej pojedziesz do Radomia, niż wyślesz samochód w kosmos. Wczoraj czytałem, że pewien facet dostał przypadkiem 286 pensji na konto. Wypłacił pieniądze i zniknął. A ty co byś zrobił? Klubu piłkarskiego ani samolotu za to nie kupisz, ledwo wystarczy na kawior i nowy samochód. Więc dopóki twoja kadrowa nie pomyliła się przy przelewach, masz z grubsza dwa wyjścia. Albo zmień pracę i weź kredyt, albo zaciskaj zęby. Zależy na kogo głosujesz…
Zresztą po co ci piłkarski klub? Kiedyś każdy mecz był wydarzeniem. Skład z Wembley pamiętasz nawet po 50 latach. Tomaszewski, Szymanowski, Gorgoń, Musiał, Bulzacki, Kasperczak, Lato, Ćmikiewicz, Deyna, Domarski, Gadocha. Dziś z piłką nożną stało się to samo, co z muzyką. Za dużo, za szybko, za ładnie, za drogo. Jak mówił Wielki Szu – wszystkie wartości można zamienić na złotówki, ale odwrotnie to nie działa.
Mówisz mi, że lepiej mieć większy wybór niż mniejszy. Serio? Ja czuję się jak ten osioł, któremu we żłobie dano. Kiedyś nie miałem problemu z muzyką. Było jedno radio nadające się do słuchania. Tak, mam na myśli to radio, w którym Piotr Kaczkowski puścił 23 kwietnia 1973 roku „Ciemną Stronę Księżyca” i którego już w zasadzie nie ma… Miałem trzynaście płyt winylowych, wszystkie ulubione, a każda warta wypłatę rodziców. Dziś stoję przed półką z kilkuset kompaktami i nie wiem, co wybrać…
Zresztą od dawna nic nie kupuję. Kolejny raz nie dam się wydymać. Najpierw do tych trzynastu winyli dokupiłem setkę kaset z Orkiestrą z Chmielnej, Połomskim i lekcjami niemieckiego, by na nich nagrywać płyty z radia (Tego, Którego Już w Zasadzie Nie Ma…). Potem kupiłem tysiąc kaset z tymi samymi płytami, niektóre nawet oryginalne. Następnie zacząłem kupować to samo na kompaktach. I jeszcze koncerty na kasetach video. Szczęśliwie nie wkręciłem się w kasety cyfrowe. Ale wkręciłem się w internet i zajechałem na śmierć dwa komputery ściągając dniami i nocami pliki z utworami, których i tak nie zdążę nigdy przesłuchać… I wtedy w wielkim stylu powróciła moda na płyty winylowe. I malutka na kasety. A ja już przecież dawno sprzedałem gramofon za grosze i wywaliłem kasety.
Aż wreszcie pojawił się streaming, który wyzwolił mnie z wszelkich rozterek repertuarowych, bo sam wybiera za mnie, co chcę słuchać. Można powiedzieć, że to takie radio, tylko bez Kaczkowskiego czy Beksińskiego… Swoją drogą Tomasz Beksiński nieco mylił się, twierdząc, że „ta durna Ameryka wszystko pożre, przetrawi i wyrzyga”. Ewidentnie zapomniał o Europie, Azji, Australii a nawet Afryce. Niech się cieszy, że nie dożył TikToka.
Mów mi o Beksińskim, mów o Barretcie, mów o van Goghu... Też czujesz się nieprzystosowany, nieadekwatny i wyalienowany? Z każdym dniem coraz bardziej ich rozumiem. Nie mogąc dogadać się z tym światem, walę inwektywami na oślep. Czasem, jeśli emocje pozwolą, jestem do bólu precyzyjny. Nie przynosi to żadnego rezultatu. Przeciwnik, niech to będzie wspomniana już baba marnująca mój czas w sklepie, będąc w amoku obronno-zaczepnym nie zauważa, jaki oto właśnie piękny cios mentalny wyprowadziłem. Czyli nie rozumie moich wyrafinowanych aluzji...
Więc mów mi teraz, do cholery, o astronomii! Bądź mi jak kapłan Herhor, który wmawiał ciemnemu ludowi, że Słońce zgasło na wieki. Chcę uwierzyć, że cień Księżyca raz na zawsze to wszystko ukryje… Budzik. Siku. Śniadanie. Prysznic. Parking. Korek. Kawa. Szef. Obiad. Kupa. Nadgodziny. Basen. Kolacja. Dzieci. Żona. Książka. Koszmar. Budzik. Siku. Śniadanie. Prysznic. Parking. Korek. Kawa. Szef. Obiad. Kupa. Nadgodziny. Basen. Kolacja. Dzieci. Żona. Książka. Koszmar. Budzik. Siku. Śniadanie. Prysznic. Parking. Korek. Kawa. Szef. Obiad. Kupa. Nadgodziny. Basen. Kolacja. Dzieci. Żona. Książka. Koszmar… Olsztyn, 27.07.2022-18.01.2023
W ubiegłym roku nie byłem na „Antologii olsztyńskiej sceny muzycznej” w Kamienicy Naujacka. I w tym roku też bym nie był, gdyby nie czujny fan Zarazy, który wiedząc, że jestem równie jak on zakręcony na punkcie dłużej nieistniejącej niż istniejącej grupy, uprzejmie doniósł mi, że szykuje się sensacyjny występ.
Niebanalnych pomysłów ludziom z Miejskiego Ośrodka Kultury nie brakuje (to zapewne z braku pieniędzy, bo jak się ma mnóstwo kasy, to poprzestaje się często na pomysłach banalnych, ale proszę nie wyciągać z tej bolesnej refleksji zbyt daleko idących wniosków). Zaproszenie ludzi do zwiedzania pięknej secesyjnej Kamienicy Naujacka, w której najdalszych zakątkach porozstawiano olsztyńskich muzyków banałem nie jedzie. Inspiracją do wydarzenia była również wydana w 2021 roku książka „Olsztyńska scena muzyczna. Zespoły i soliści. Rozmowy Moniki Szczygło” (dopiero czytam, liczę na flaki mentalne i inne smaczki). Wszyscy występujący artyści pojawiają się oczywiście na łamach książki. A że nie wszyscy jeszcze wystąpili podczas obu edycji, ciąg dalszy pewnie nastąpi.
W tym roku zaczęli Czyści jak Łza. Na parterze. Nie widziałem panów od, bagatela, 28 lat i tygodnia. Nic się nie zmienili! W składzie: Marek Markiewicz, Jaromir Wroniszewski oraz Adam Pancer.
Na jedynie słusznym pierwszym piętrze clou programu, czyli Zaraza, jedna z moich dwóch olsztyńskich miłości muzycznych pierwszej połowy lat 90. (no wiadomo, że druga to Big Day, ale Zaraza wyprzedziła w pędzie o moją atencję zespół Ciurapińskich o parę miesięcy). Jak przystało na przykładnego fana Zarazy, zupełnie nie śledzę ich kariery od przełomu wieków, więc nie dam się powiesić za to, kiedy ostatnio grali pod tym szyldem, ale podobno w 2007 roku. Stoję zatem w tej galerii i myślę, czy zaraz nie wejdzie John Lennon, by nagrać teledysk do „Imagine”.
Zamiast białego fortepianu musi mi wystarczyć biała koszulka Sikora. Podobno 30-letnia.
Taka historyczna okoliczność wymaga pełnej archiwizacji. Wystąpili: Piotr Sikorski, Marcin Pacholski, Cezary Ozga oraz gościnie Adam Pancer.
I mógłbym tu wymienić z dziesięć piosenek, których nie było, ale po pierwsze i tak zagrali dwa razy dłużej niż się umawiali z organizatorami. A po drugie Sikor, natchniony przez rozentuzjazmowaną publiczność, oznajmił, że jeśli zrobią w tym roku pełen koncert z okazji 30-lecia, to bilety będą po pięć stów… Więc ja obiecuję, że jeśli faktycznie, to ja z radością przeznaczę tauzena (patyka, panie, patyka) na Fundusz Budowy Nastroju!
Aurelia Luśnia, dziewczyna o srogim głosie (żeby zrozumieć ten czerstwy żart, trzeba było słuchać dawno temu radia – tego, którego już w zasadzie nie ma…), której towarzyszył na gitarze Paweł Stankiewicz, prywatnie jej mąż, chciała zaczarować nas na półpiętrze łagodnymi balladami, ale słysząc to, co działo się przed chwilą u Zarazy, postanowiła dołożyć do pieca. Tupałem nóżką!
Walerian Ostrowski z ambiwalentną nostalgią wspomniał trasę po ZSRR a z dumą sukces artystyczno-towarzyski związany z jego występem w barczewskim więzieniu. A wszystko to w gabinecie samego dyrektora Sieniewicza.
W sąsiednim gabinecie pani dyrektor administracyjnej klimat szantowy. Z piosenkami żeglarskimi wystąpił Marek Matyjewicz z Shantażu (znany oczywiście również m.in. z Tales of Pink Floyd).
Kolejne piętro (nie ostatnie!) zajął „Dżawor” z Harlemu. 30 lat temu, po pierwszych koncertach Harlemu, wyrażałem się o zespole, eufemistycznie mówiąc, z deficytem entuzjazmu, ale „Dżawor” się nie obraził, bo to świetny gość. Coś mi tam nie pasowało, ale już mi przeszło. Zrozumiałem, że nie wszystko, co mnie nie kręci, jest złe. Co gorsza, doszedłem też do wniosku leżącego po przeciwnej stronie estetycznej ontologii – nie wszystko co mnie kręci, jest dobre. Wracając do „Dżawora”, to poczułem się dziś jak na koncercie „Zawiasa” kilka lat temu (samotny gitarzysta z efektami, zmieniający instrumenty, historyczny lokal). No i nie wiem, jak interpretować słowa „Dżawora”, który skomentował czyjś rozżalony brakiem Olsztyńskich Nocy Bluesowych głos z widowni, że… wrócą. To deklaracja czy nadzieja?
Na finał – Sara Szymczak (za nią niewidoczny Bartosz Fedorowicz z gitarą). Efektownie oświetlony pokój działu realizacji. Palnąłem, że to fiolet, a Darek Krasowski, gospodarz i nasz cicerone, przytomnie zwrócił mi uwagę, że to wszak magenta (legł w gruzie mój autorytet byłego przełożonego działu technicznego w gazecie, z którą stało się chyba to samo, co ze wspomnianym kilkanaście linijek wyżej radiem). Tak czy owak kolor idealny do słonecznych piosenek Sary, której głos urzekł mnie już dziewięć lat temu.
Skoro już padło to nazwisko, to doceńmy to, jak Dariusz Krasowski oprowadził nas po kamienicy i sprzedał kilka dykteryjek związanych z wykonawcami. Owszem, były dwie wtopy, ale pierwsza zabawna, a druga nie wiemy jaka…
No i przecież przyszliśmy tu również zobaczyć zakamarki Kamienicy Naujacka, wyremontowanej ze smakiem za czasów poprzednika na stanowisku dyrektora MOK-u.