wtorek, 23 maja 2017

Kiedy odpłynie purpurowa łódź...

Deep Purple tyle razy odwiedzali już Polskę, że wstydem byłoby w końcu nie trafić na ich koncert. Tym bardziej, że to podobno ostatnia trasa, ostatnia wizyta...

Na takie rewelacje wyćwiczony w marketingu człowiek zdążył się uodpornić, ale w przypadku artystów, którzy są już pół wieku na scenie, obowiązuje zasada „nie znacie dnia ani godziny”. Odpuściłem parę lat temu koncert Leonarda Cohena, sądząc, że jest wieczny. Nie poszedłem w zeszłym roku na olsztyński koncert Zbigniewa Wodeckiego, czekając, aż się trochę zestarzeję. Z niepokojem zauważam, że świadomie przegapiłem, i to chyba już dwa razy, polskie występy Rogera Watersa (do Pink Floyd za chwilę wrócimy).


Parę razy w ostatnich latach odpuszczałem też polskie koncerty Deep Purple, choćby w Dolinie Charlotty. Gdy jesienią zeszłego roku pojawiła się informacja (pierwsza wypatrzyła ją czujna Żona) o dwóch Purpurowych występach w naszym kraju, nie miałem już wątpliwości, że to właśnie teraz! Nie licząc się z kosztami szybko stałem się właścicielem dwóch biletów w sektorze Golden Circle (o rezerwacji w hotelu o jakże łódzkiej nazwie Borowiecki nie zapominając) i mogłem spokojnie czekać na 23 maja.


Do całokształtu przygotowań dołożyłem, jak zawsze w takich wypadkach, tłumaczenie. Tym razem padło na „Hush”, który chodził mi po głowie od lat. Zwłaszcza, że miałem pewność, iż zabrzmi na dzisiejszym koncercie.


Posiadanie dobrego biletu to jedno, a dobre miejsce na koncercie to drugie. Po przeanalizowaniu sytuacji i ogłoszonego harmonogramu postanowiliśmy podejść do sprawy na luzie. Żadne tam wchodzenie trzy godziny przed koncertem. Przybyliśmy pod koniec występu Monster Truck, który z poświęceniem supportował tysiąc razy bardziej znanych starszych kolegów.


Późne przybycie okazało się strategicznie trafione. Bez zbędnego maltretowania kręgosłupa załapaliśmy się na dobre miejsca, lekko z boku przy samej barierce. Zdążyliśmy przetrenować ujęcia w aparacie, zrobić pamiątkowe zdjęcia, posłuchać... Pink Floydów lecących z głośników.


Zaczęli punktualnie, a może nawet chwilę przed czasem. Na pierwszy ogień „Time for Bedlam”, otwierający najnowszy album, ale dobrze już w Polsce znany Trójkowy przebój. Ian Gillan niczym szaman rozpoczyna głośne widowisko. Na marginesie – kogoś mi tu niepokojąco przypomina...


Bez sekundy przerwy przeskok w czasie do ponadczterdziestoletniego „Fireball”.


A po kilku minutach jeszcze starsze „Bloodsucker”.


I kolejny utwór z dawnych lat, czyli „Strange Kind of Woman”.


I wracamy do współczesności. Najpierw „Johnny's Band”, czyli drugi (i nieostatni) utwór z najnowszej płyty.


Po chwili współczesność nieco starsza, czyli „Uncommon Man” z albumu sprzed czterech lat.


I „The Surprising” – trzeci (ale ciągle nieostatni kawałek) z „Infinite”. Efektowne chwile na perkusji.


Chwilowy przeskok w przeszłość. Don Airey trochę się z nami pobawił. Daliśmy się wkręcić m.in. w to, że za chwile zabrzmi „Perfect Strangers”. Ale to był przecież ten moment, gdy pojawia się „Lazy”. Więc się pojawiło...


I dwa ostatnie utwory z nowych płyt. Najpierw „Birds of Prey”, czyli czwarty już dziś numer z ostatniego albumu.


Współczesną twórczość zakończyło dziś „Hell to Pay” z 2013 roku.


A teraz cofamy się do XIX wieku... Don Airey w efektownej solówce na instrumentach klawiszowych. Pod sucho brzmiącym tytułem „Keyboard Solo” skryły się cztery fragmenty chopinowskie (Preludium e-moll op.28, nr 4, Walc cis-moll op. 64, nr 2, Etiuda c-moll Rewolucyjna op. 10, nr 12 oraz Polonez A-dur, Wojskowy op. 40, nr 1) oraz jeden fragment niechopinowski, czyli „Szła dzieweczka do laseczka”, która zapewne lepiej sprawdzi się jutro w Katowicach (czemu nikt nie podpowiedział klawiszowcowi Purpli, że łódzka Arena uniosłaby się w kosmos, gdyby zabrzmiała tu Moniuszkowska „Prząśniczka”?).


To wszystko był długi wstęp do „Perfect Strangers”, czyli Deep Purple wieku średniego. Widownia zaczyna w końcu lewitować z mamoniowej satysfakcji.


Od tej pory zresztą same koncertowe hity, choćby „Space Truckin'”.


I choćby „Smoke on the Water”.


Chwila przerwy na wyciszenie (albo podniesienie) emocji...


I pora na bis. Zgodnie z planem „Hush” (z zakamuflowanym wstępem z „Green Onions” intro).


Wiemy, że zbliżamy się do końca. Swoje chwile ma Roger Glover...


...którego solo przechodzi w finałowe „Black Night”.


A nam, publiczności, zostało cudowne uczucie satysfakcji uczestniczenia w historycznym, jednym z ostatnich koncertów Deep Purple.


Kto dotarł do tego miejsca i ma wolne dwadzieścia minut, może obejrzeć filmowy skrót koncertu. Od pierwszego do ostatniego utworu...


środa, 17 maja 2017

Czarny Pies kąsa mnie

Na ten zespół miałem ochotę od dawna. Kilka lat temu grał już chyba w Olsztynie i to w tym samym miejscu, jednak z jakichś powodów nie dotarłem do Sowy. Tym razem nie przegapiłem. Jakże można było przegapić, skoro w składzie okazjonalnej grupy, której liderem jest Leszek Winder, pojawiają się wielkie nazwiska polskiego bluesa i rocka. Jak choćby to Wielkie Nazwisko...



Publiczność nie zawiodła. Nikomu nie będę wypominał wieku, zwłaszcza sobie, ale na widowni osób poniżej pięćdziesiątki było mniej niż muzyków na ustawionej pod zamkowym murem scenie. Nie sądzę, żeby odbywająca się właśnie Kortowiada miała na to jakiś wpływ. Zaryzykuję raczej niezbyt odkrywcze stwierdzenie, że słuchanie muzyki schodzi na, nomen omen, psy... No, ale przecież nie dzisiaj i nie tutaj. Kąsała nas prześwietna wataha w składzie sześcioosobowym.


Leszek Winder – gitara. Widziałem go już co najmniej dwukrotnie. W 2009 roku w składzie Śląskiej Grupy Bluesowej świętej pamięci Jana „Kyksa” Skrzeka (to było podczas Bohema Jazz Festival w Olsztynie), a w 2011 roku jako członka zespołu Krzak podczas festiwalu Blues-Folk Meeting w Reszlu.


Jerzy Piotrowski – perkusja. Długie lata sądziłem, że nie uda się go już mi usłyszeć na żywo, ale niedawno wrócił do grania i w zeszłym roku pojawił się w Olsztynie w klasycznym składzie SBB.


Jan Gałach – skrzypce elektryczne. Najmłodszy człowiek tego wieczoru, nie tylko na scenie, ale i chyba w całej Sowie. Robi wrażenie dysonans poznawczy, jakiego doświadczamy słuchając kolejnych żywiołowych solówek i patrząc jednocześnie na niewzruszoną posągową postać, niewykonującą żadnego zbędnego gestu. Czysta praca lewej ręki, czysta praca prawej ręki. Maszyna.


Michał Kielak – harmonijka. Podziwialiśmy go w Sowie całkiem niedawno – 30 listopada 2016 roku wystąpił tu z Kasą Chorych.


Mirek Rzepa – gitara akustyczna. Przez większość utworów prawie nie było go słychać (trudno się przebić akustykiem przez elektryczny skład), ale gdy dostał kilka razy swoje pięć minut, pokazał, że też czuje bluesa. Czuł go również na wspomnianym już koncercie Śląskiej Grupy Bluesowej, gdzie widziałem go jako basistę.


Darek Ziółek – gitara basowa. Godnie dał odpór tym, którzy zawiedli się nieobecnością Krzysztofa Ścierańskiego. Pierwszy raz widziałem, drugie odkrycie wieczoru, obok Jana Gałacha.


Jak zawsze w Sowie ciepło wszystkich przywitał i godnie pożegnał Krzysztof. Dzięki za te koncerty. Do zobaczenia na Partyzancie, na Bukartyku, na...


A kto nie był, niech sobie popatrzy, posłucha i przemyśli swoją postawę...

sobota, 6 maja 2017

Tendencje Tandety

Wysoce oryginalna sytuacja – zespół Tandeta Blues Band zawiązał się latem 1988 roku, pograł trzy miesiące, nagrał kilka utworów, rozwiązał się i po... dwudziestu pięciu latach wznowił działalność. Z pierwszego składu pozostał dziś tylko Leszek Sworowski, basista i wokalista w jednej osobie.



Dla śpiewających basistów mam zawsze szacunek (powiedzmy Jack Bruce), bo to jest sztuka niemalże cyrkowa. A jeśli dodam, że ten wokal przypomina nieco śpiew Tadeusza Nalepy, to mamy komplet.


W internecie można wyczytać, że zespół ma dość niestabilny skład. Na dzisiejszym koncercie w poznańskim klubie Alligator grupa zagrała z perkusistą, który zasilił grupę kilkanaście godzin wcześniej. Dla zawodowców takie sytuacje to bułka z masłem. Nie ma tandety, jest Tandeta!


Dobrze, że trzy godziny przed koncertem zarezerwowałem stolik niedaleko sceny, bo frekwencja dopisała. A klub Alligator (zdaje się, że dawniej w tym miejscu był Lizard) jest długi jak krokodyl, ale niezbyt szeroki... Jak większość kamienic przy Starym Rynku.


Mniej więcej jedną trzecią koncertu stanowiły utwory Breakoutów. Piosenki Nalepy zabrzmiały oczywiście najmilej dla ucha, ale po pierwsze własne utwory Tandeciarze też mają niezłe, a po drugie były to wersje dość ciekawe, przy których słychać, że ktoś pokombinował... Trzy przykłady:

„Ona poszła inną drogą”


„Gdybym był wichrem”


I najbardziej odbiegająca od oryginału „Modlitwa”...


W Suwałkach już grali, pora na Olsztyńskie Noce Bluesowe. Zaprosiłbym, ale nie moje kompetencje...