Wysoce oryginalna sytuacja – zespół Tandeta Blues Band zawiązał się latem 1988 roku, pograł trzy miesiące, nagrał kilka utworów, rozwiązał się i po... dwudziestu pięciu latach wznowił działalność. Z pierwszego składu pozostał dziś tylko Leszek Sworowski, basista i wokalista w jednej osobie.
Dla śpiewających basistów mam zawsze szacunek (powiedzmy Jack Bruce), bo to jest sztuka niemalże cyrkowa. A jeśli dodam, że ten wokal przypomina nieco śpiew Tadeusza Nalepy, to mamy komplet.
W internecie można wyczytać, że zespół ma dość niestabilny skład. Na dzisiejszym koncercie w poznańskim klubie Alligator grupa zagrała z perkusistą, który zasilił grupę kilkanaście godzin wcześniej. Dla zawodowców takie sytuacje to bułka z masłem. Nie ma tandety, jest Tandeta!
Dobrze, że trzy godziny przed koncertem zarezerwowałem stolik niedaleko sceny, bo frekwencja dopisała. A klub Alligator (zdaje się, że dawniej w tym miejscu był Lizard) jest długi jak krokodyl, ale niezbyt szeroki... Jak większość kamienic przy Starym Rynku.
Mniej więcej jedną trzecią koncertu stanowiły utwory Breakoutów. Piosenki Nalepy zabrzmiały oczywiście najmilej dla ucha, ale po pierwsze własne utwory Tandeciarze też mają niezłe, a po drugie były to wersje dość ciekawe, przy których słychać, że ktoś pokombinował... Trzy przykłady:
„Ona poszła inną drogą”
„Gdybym był wichrem”
I najbardziej odbiegająca od oryginału „Modlitwa”...
W Suwałkach już grali, pora na Olsztyńskie Noce Bluesowe. Zaprosiłbym, ale nie moje kompetencje...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz