Chciałem tylko, żeby gdzieś przekroczyć granicę, wszystko jedno którą, bo ważny dla mnie był nie cel, nie kres, nie meta, ale sam niemal mistyczny i transcendentny akt przekroczenia granicy.
(Ryszard KAPUŚCIŃSKI, „Podróże z Herodotem”)
Stale ta sama wątpliwość – czy to autentyczny przejaw
twórczości ludowe, czy cepelia. W celu rozstrzygnięcia tej wątpliwości muszę
chyba wpisać Międzynarodowe Olsztyńskie Dni Folkloru do swego dorocznego
kalendarza. Zwłaszcza, że publiczność wali drzwiami i oknami. Finałowy koncert XVIII.
Międzynarodowych Olsztyńskich Dni Folkloru Warmia ‘2013 oglądać musiałem zza
płotu...
Piosenek opartych na chwytach e-moll i D-dur są setki. Powiedzmy „Heart of Gold” Neila Younga, powiedzmy „A Horse with No Name” zespołu America. Zarzut, że America skopiowała klimat Younga jest jednak na wyrost. Tak się zresztą złożyło, że w 1972 roku „A Horse with No Name” zrzuciło z pierwszego miejsca na liście przebojów „Heart of Gold”.
Podobno w tej piosence koń to symbol heroiny. To mi wygląda na jakąś obsesję interpretatorów, którzy umieścili wówczas utwór na liście zakazanych w amerykańskich stacjach radiowych. No tak, jak w piosence nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o narkotyki. Tak można objaśnić większość utworów, w których autora poniósł koń fantazji.
Mnie koń fantazji przywiódł w tym tygodniu do takiego oto tłumaczenia:
W pierwszej części tej podróży
Chciałem całe życie ujrzeć
Pośród roślin, ptaków, skał, tych chwil
Pośród piasku, wzgórz i rys
Pierwszą rzeczą był spotkanej muchy brzęk
I bezchmurne nieba tło
Było wciąż gorąco, piasek sechł
Pełno dźwięków za mną szło
Przez pustynię koń bez imienia niósł mnie
Tak dobrze być, gdzie nie pada deszcz
Na pustyni imię zapamiętasz swe
Bo nikogo tu nie ma, żeby zranił cię
Po dwóch w słońcu na pustyni dniach
Moją skórę czerwień żre
Po trzech w słońcu na pustyni grach
Już szukałem, gdzie tu rzeka jest
Lecz nad brzegiem jej, gdzie strumień biegł
Smutek zszedł, bo potok już zdechł
Widzisz, przez pustynię koń bez imienia niósł mnie
Tak dobrze być, gdzie nie pada deszcz
Na pustyni imię zapamiętasz swe
Bo nikogo tu nie ma, żeby zranił cię
Dziesiątego dnia koń mógł wolny iść
Bo za pustynią morze lśni
Pośród roślin, ptaków, skał, tych chwil
Pośród piasku, wzgórz i rys
Ocean to pustynia, życia podziemny prąd
Doskonale ukryty jest
Pod miastami z ziemi serca są
Nikt miłością nie dzieli się
Widzisz, przez pustynię koń bez imienia niósł mnie
Nie zanosi się, bym w najbliższym czasie peregrynował do Moskwy. Zastępczo tłumaczenie piosenki „Ja szagaju po Moskwie” z filmu o tym samym tytule z 1963 roku. W szkole dręczyli skutecznie. Piosenka nie chce wyjść z głowy. Tłumaczenie swobodne, do zaśpiewania.
Kobiety dzielą się na te, które lubią niespodzianki i całą resztę... Do którego podzbioru tego uniwersum należy moja Żona, nie zdradzę, ale wpakowałem ją dziś przemocą do samochodu i zawiozłem na koncert zespołu LemON w Starych Jabłonkach. Ciągle nie zdradzając stosunku Żony do niespodzianek, powiem tylko, że ja też bym dostał szału, gdybym dowiedział się, na jakiego zespołu jestem koncercie dopiero w chwili wejścia artysty na scenę.
Szał szybko ustąpiłby radości, bo LemON to jedna z największych nadziei polskiego (nie bójmy się tego słowa) rocka. Żeby tylko nie zepsuł ich ten nasz wszystkożerny szołbiznes, który zjada, trawi i defekuje kolejne gwiazdy i gwiazdeczki szybciej, niż ludzie zmieniają kanały w telewizorze.
Igor Herbut zjeść się nie da. To raczej publiczność je mu z ręki.
LemONiadowy Joe (to z sympatii) na początku był lekko nieśmiały, a i publiczność lekko zmrożona, ale już w okolicy drugiego utworu nastąpiło pełne porozumienie.
Na gitarze Adam Horoszczuk, z tyłu czai się za perkusją Piotr Budniak:
Igor zniżył się do klawisza, a na basie Piotr Kołacz.
I wszyscy bohaterowie dzisiejszego wieczora, od lewej: Piotr Budniak (perkusja), Piotr Kołacz (gitara basowa), Adam Horoszczak (gitara elektryczna), Igor Herbut (wokal i piano), Piotr Walicki (piano) i Andrzej Olejnik (skrzypce).
Jeśli wierzyć archiwistom naszego miasta, Michał Urbaniak poprzednio w Olsztynie grał w 1994 roku. Miałem to szczęście widzieć zarówno koncert, który odbył się dziewiętnaście lat temu w Uranii (a był to piątek 22 lipca, 50. rocznica niesławnego Manifestu), jak i zobaczyć Urbaniaka dzisiaj w olsztyńskim Amfiteatrze im. Czesława Niemena (na którego płycie „Enigmatic” zresztą zagrał na saksofonie).
Przed laty w Uranii pan Michał sobie nie pograł. Zajmował się głównie walką z przystawką do swych skrzypiec elektrycznych. Tak o tym wówczas pisałem w prasie:
Wydarzeniem pierwszego dnia i całego festiwalu miał być wspólny występ Tadeusza Nalepy i Michała Urbaniaka. Miał być, ale nie był. Urbaniak większość występu zajmował się naprawą swej przystawki do skrzypiec, właściwie nie pograł. Jedyne dłuższe solo zagrał w „Gdybym był wichrem”. Nalepa sprawiał wrażenie zmęczonego i niechętnego całemu temu zamieszaniu. Dał szybki bis i... pojechał spać do hotelu. Nie pojawił się w ogóle na jam session. Podobno muzycy bluesowi grają z wiekiem coraz lepiej, ale sam Nalepa przyznał na konferencji prasowej na tydzień przed imprezą – „Nie jestem bluesmanem”...
Trzeba jednak zauważyć, że o ile Nalepa sprawiał wówczas wrażenie bardzo znużonego, to Urbaniaka wręcz rozsadzała energia. Tylko te problemy techniczne...
Dziś w roli zmęczonego życiem człowieka wystąpił pan Michał. Czas robi swoje... Energia rozsadzała za to członków zespołu Tie Break.
Janusz Yanina Iwański i Antoni Gralak, nie tak znowu młodsi od Michała Urbaniaka...
Młodsza część Tie Break – Mateusz Pospieszalski, to już pokolenie różnicy od Urbaniaka:
Jeszcze nie słyszałem sugestii, że za niedawnym pożarem remontowanego Hotelu Lambert stoją określone siły wrogie polskiej tradycji, ale uprzejmie podsuwam tę sugestię określonym siłom wrogim zdrowemu rozsądkowi.
Budynek nie znajduje się w polskich rękach od prawie 40 lat. Najpierw z naszymi narodowymi duchami mieszkali Rothschildowie, a od sześciu lat do bycia lokatorem przy rue Saint-Louis-en-l’Île 2 szykuje się Abdallah Ben Abdallah-Al-Thani.
Katarski nabywca zapragnął jednak najpierw utopić w zabytkowym budynku trochę swych milionów. Po licznych kontrowersjach (protesty społeczne przeciwko wszystkiemu, co się rusza, to nie jest tylko polska specjalność) remont generalny rozpoczął się w 2009 roku.
I wszystko szło dobrze aż do nocy z wtorku na środę... Na stronie Le Figaro poczytałem sobie, co paryscy internauci sądzą o tym pożarze... (czyli francuscy internauci nie ustępują internautom polskim, a pod pewnymi względami nawet ich przewyższają).
Buchająca erotyzmem radosna rumba jest antytezą zasępionego bluesa, chociaż oba te style muzyczne mają podobne korzenie. Obie te afrykańsko-europejskie mieszkanki uczynione na ziemi amerykańskiej (a wspomnijmy jeszcze choćby o sambie i bossa novie) są dowodem na to, że najciekawsze rzeczy w kulturze powstają na pograniczu kulturowym.
Dzisiejsza rumba nie nastrajała mnie jednak optymistycznie z dwóch powodów. Po pierwsze zawsze, gdy oglądam artystów z odległego kręgu kulturowego, zastanawiam się, czy ktoś mi nie serwuje cepelii. I nie są to złośliwe rozważania, lecz autentyczna rozterka wynikająca z nieznajomości „języka” obcej kultury.
Po drugie radość z tupania nóżką osłabiała mi świadomość, że Orquesta Buena Vista Social Club przyjechała z kraju, który wolny przecież nie jest. Coś jak nasz (?) Konrad Wallenrod, który „Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie”...
Poprzednio żywych Kubańczyków w naszym regionie widziałem 27 lat temu. W 1986 roku w Szkole Harcerstwa Starszego „Perkoz” gościli pionierzy (skautami ich przecież nie nazwę) z organizacji, której bohaterem był José Martí. Została mi z tego spotkania odznaka z podobizną tego kubańskiego poety (słowa jego poematu wykorzystano w słynnej piosence „Guantanamera”) i działacza niepodległościowego. Martíego nie można jednak bezpośrednio wiązać z rewolucją Castro, bo zginął w powstaniu antyhiszpańskim w 1895 roku, czyli 64 lata przed komunistycznym przewrotem na Kubie.
Bohaterką koncertu była niewątpliwie 83-letnia Omara Portuondo, która karierę rozpoczynała jeszcze przed rewolucją. Gdyby jej pozwolić, śpiewałaby do rana. Niesamowity entuzjazm.
Przed koncertem cały czas leciała z głośników melodia „The Girl from Ipanema”. Puszczanie brazylijskiej piosenki przed występem kubańskich artystów, to tak, jakby w Stanach Zjednoczonych przed koncertem polskiego Mazowsza odtwarzać „Katiuszę” czy „Kalinkę”. Jest jednak jakaś różnica między językiem portugalskim i hiszpańskim...
Blues już dawno nie jest smutną muzyką. Przecież ludzie przychodzą na dwunastotaktowe koncerty nie po to, by się smucić. W każdym razie ja zasmuciłem się podczas dzisiejszego koncertu kończącego XXII Olsztyńskie Noce Bluesowe tylko dwa razy. Drugi raz, gdy koncert się skończył. A pierwszy? Kto był, ten wie...
Dziś radość uszom zapewniali:
Juicy Band
Sławek Wierzcholski z Nocnym Big Bandem (to 13 osób po lewej) oraz z całym składem Nocnej Zmiany Bluesa (czterech panów po prawej):
Wierzcholski jest chory na bluesa, ale bynajmniej się z tego powodu nie smuci:
Totalnie niesmutna była największa gwiazda tegorocznych Nocy Bluesowych, czyli Ana Popović, która występuje ze składającym się z samych zacnych muzyków Mo' Better Love Band:
Gdy pierwszy raz ponad 10 lat temu usłyszałem Anę Popović, zanotowałem sobie ją jako artystkę jugosłowiańską. W 2000 roku, gdy zagrała „Belly Button Window” na płycie „Blue Haze: Songs of Jimi Hendrix”, Jugosławia jeszcze istniała...
Zupełnie niesmutny Tony Coleman, perkusista Mo’ Better Love Band, ustala jak się mówi po polsku „jeszcze raz”.
Nie samymi Beatlesami człowiek żyje. Po przetłumaczeniu ciągiem dwudziestu jeden piosenek McCartneya i jednej Lennona muszę chwilę odpocząć od obcowania z geniuszami.
John Phillips i Michelle Phillips sroce spod ogona nie wypadli, ale aż tylu genialnych utworów przecież nie stworzyli. Niemniej talentem błysnęli jeszcze zanim powstał ich zespół The Mamas & the Papas. W 1963 roku przebywając w zimnym Nowym Jorku napisali piosenkę „California Dreamin'”. W 1965 roku świeżo zawiązany zespół uczestniczył w nagraniu swej piosenki na płytę „This Precious Time”... Barry’ego McGuire.
Ale chwilę potem The Mamas & the Papas nagrali już własną wersję piosenki, korzystając z tej samej ścieżki instrumentalnej i chórków, które nagrywali dla McGuire'a. Dograno też solo na flecie (wykonał je Bud Shank) i w ten sposób we wrześniu 1965 roku pojawiła się ta jedynie słuszna wersja „California Dreamin'”.
Z początkiem 1966 roku piosenka stała się przebojem po obu stronach Atlantyku, a zespół wyrósł na taką gwiazdę, że 18 czerwca 1967 roku zamykał słynny festiwal w Monterey (którego współorganizatorem zresztą był John Philips).
Moje tłumaczenie:
Wpadły liście w brąz
Niebo szare jest
Szedłem wciąż i wciąż
W ten zimowy dzień
Być daleko stąd
W ciepłym Los Angeles
Śnię o Kalifornii
A tu zimowy dzień
Chciałbym wstrzymać krok
Po drodze kościół jest
Więc na kolanach jestem i
Już prawie modlę się
Ty wiesz, że lubi chłód ten ksiądz
Wie, że nie pójdę gdzieś
Śnię o Kalifornii
A tu zimowy dzień
Wpadły liście w brąz
Niebo szare jest
Szedłem wciąż i wciąż
W ten zimowy dzień
Gdybym nie był z nią
Mógłbym zabrać się
Śnię o Kalifornii
A tu zimowy dzień
A tu zimowy dzień
A tu zimowy dzień
Olsztyn, 6.07.2013
Świetna wersja José Feliciano. Na końcu właściwie rapuje:
To już trzecia kalifornijska piosenka, jaką przetłumaczyłem: