piątek, 30 kwietnia 2010

Chudy i inni zalewają na zaporze

Jest taki genialny film „Chudy i inni”, który gdyby powstał ze 12-13 lat wcześniej, byłby socrealistycznym produkcyjniakiem. Na szczęście Henryk Kluba zrealizował go na podstawie scenariusza Wiesława Dymnego w 1966 roku. Tłem dla filmu jest będąca wówczas na ukończeniu budowa zapory na Solinie.

20 lipca 1968 roku, po siedmiu latach budowy, zaporę oddano do użytku. Data na pewno nieprzypadkowa, miała uświetnić obchody święta 22 lipca.


Zapora ma 81,8 metra wysokości i jest długa na 664,8 metra.


Ma objętość 760 000 metrów sześciennych.


Waży ponad 2 miliony ton.


Pojemność zalewu wynosi prawie 500 milionów metrów sześciennych.


Zbiornik ma powierzchnię 22 kilometrów kwadratowych.


Długość sztucznego jeziora wynosi prawie 27 kilometrów, a inia brzegowa przekracza 160 kilometrów.


Ale to wszystko byłoby tylko efektownym widoczkiem, gdyby nie elektrownia wodna Myczkowce (zbudowana w latach 1956-1960). Ma obecnie 200 megawatów mocy i produkuje 230 gigawatogodzin energii rocznie.


Dwa filmiki:


Rzeka dzieciństwa

Jedną z rzek mojego dzieciństwa jest San, choć nie tak ważną, jak Łęg, w którym regularnie się moczyłem wiosną i latem, a jak dobrze poszło, to i zimą. San istniał raczej w podwórkowej metafizyce, jako rzeka wprawdzie nieodległa i równie groźna jak jeszcze bliższa Wisła, ale rzadko widziana.



Po latach można było nadrobić te zaległości chociażby w bieszczadzkim Chmielu, gdzieś w połowie drogi między Dwernikiem i Zatwarnicą. Znajdują się tam malownicze progi na Sanie, znane jako Chmielowe Kaskady.


Jest też cerkiew św. Mikołaja z początku XX wieku, obecnie świątynia katolicka.

Naleśnik niech mnie oczekuje

Bieszczadzki dzień trzeci. Każdy region ma swoją kuchnię. Albo przynajmniej udaje, że ją ma. Niczego Bieszczadom tu nie zarzucam. Wręcz przeciwnie. Unikalność kuchni wyraża się również w niejednoznaczności. Coś, co zawsze znałem jako naleśnik (ewentualnie w obcych krajach jako „pancake”), tu okazuje się czymś, co ja i żona zgodnie określiliśmy racuchem.



Jak zwał, tak zwał. W Wetlinie smakuje wszystko, nawet jeśli nie było się na Połoninie Wetlińskiej. Tzn. było się 22 lata temu. Czyli umówmy się tak – w 1988 roku wszedłem na Połoninę, zmęczyłem się, a dopiero dziś zjadłem zasłużony wówczas solidny obiad (wtedy musiały wystarczyć nam herbatniki z kisielem).

czwartek, 29 kwietnia 2010

Czarna rozpacz

Gdybym miał być gitarzystą, to oczywiście Hendriksem. Gdyby malarzem, to Beksińskim. No może Dalim. Nie, jednak Zdzisławem Beksińskim.

Ubiegłotygodniowy wypad w Bieszczady przyniósł wiele radości. Wśród nich dość perwersyjną radość z wizyty na zamku w Sanoku. Oprócz kilkusetletnich ikon można tam zobaczyć sporo obrazów Beksińskiego. Sporo, ale nie wszystkie. Artysta przekazał ich Muzeum Historycznemu w Sanoku tak dużo, że właśnie ruszyła budowa dodatkowego skrzydła zamku, by te dzieła wyeksponować.
Oglądanie Beksińskiego to nie jest rozrywka lekka, łatwa ani przyjemna. Weźmy ten obraz... Czarna rozpacz...


Dla pogłębienia rozpaczy zmontowałem sobie filmik z zupełnie nieoptymistyczną muzyką. Ma ktoś żyletkę?


A tak to wyglądało na żywo:

Dębnik, czyli Dubnyk

Kiedyś sądzono, że to najstarsza drewniana cerkiew na terenie Polski. Gdyby pierwotne wyobrażenie o jej czasie powstania było potwierdzone, miałaby w tym roku dokładnie 500 lat. I wprawdzie niedawne badania wieku drewna użytego do budowy świątyni odmłodziły cerkiew o jakieś 150 lat, to niewykluczone, a nawet prawie pewne, że stoi ona na miejscu jakiegoś starszego kościółka, bo wieś założono w 1373 roku.



Cerkiew pw. Wniebowstąpienia Pańskiego w Uluczu nad Sanem, bo o niej mowa, stoi na wzgórzu Dębnik. Żeby tam dotrzeć trzeba mieć niezłą motywację. Po pierwsze dotarcie do samego Ulucza to impreza pod tytułem „Pożegnanie z resorami”. Ewentualnie można wpław.


Po drugie ta górka... Wedle legendy cerkiew miała powstać dużo niżej, ale co noc jakaś siła przenosiła materiały budowlane na sam wierzchołek Dębnika. Z siłami nie ma co dyskutować, w pierwotnym miejscu stanęła tylko kapliczka.


Ulucz to dziś mała wioska nad Sanem, niedaleko Sanoka. Pod koniec XIX wieku liczyła 1,5 tys. mieszkańców, w większości Ukraińców, ale również Polaków i Żydów. A pod koniec II wojny światowej liczba mieszkańców przekraczała 2 tys. W ciągu kolejnych trzech lat wszystko się zmieniło. Walki, pacyfikacje, a na koniec wysiedlenie 28 kwietnia 1947 roku całej wsi w ramach akcji „Wisła”. Z 700-letniej wsi pozostał wówczas tylko cmentarz i cerkiew na wzgórzu. Dziś mieszka tu około 150 osób.


Obecny wygląd wzgórza zupełnie nie odpowiada temu, jak wyglądało ono jeszcze po wojnie. Do 1744 roku był tam monastyr zakonu bazylianów, a całość otaczały mury obronne z dwiema dzwonnicami. Pozostawione po monastyrze mury rozebrano dopiero po 1947 roku.


Obok cerkwi umieszczono w 1990 roku tablicę upamiętniającą Michała Werbyckiego, greckokatolickiego księdza, który w 1864 roku skomponował muzykę do ukraińskiego hymnu narodowego „Szcze ne wmerła Ukrajina” („Ще не вмерла Українa”). Werbycki urodził się 4 marca 1815 w pobliskim Jaworniku Ruskim lub też w samym Uluczu.


Po ukraińsku to wzgórze nazywa się Dubnyk.

Szajna razy dwa

W Olsztynie wystąpi Grotowski! – powiedziałem podekscytowany do Pani Marii, chyba w 1995 roku. – Jak to „wystąpi”, jak to „Grotowski”? – zdziwiła się Pani Maria. No tak, ja mówiłem o Olku Grotowskim, wspólnie z Małgorzatą Zwierzchowską wykonawcy piosenek do tekstów Andrzeja Waligórskiego. A Pani Maria oczywiście pomyślała o Jerzym Grotowskim, twórcy awangardowego teatru.



Ze dwadzieścia lat wcześniej podobnie było z Szajną. Jeden kolega na podwórku ekscytował się Andrzejem Szajną, chyba najlepszym naszym ówczesnym gimnastykiem (trzykrotny uczestnik igrzysk w latach 70.). Inny, ciut starszy, ale nadal ledwie 13-latek wymądrzał się, że zna twórczość zupełnie innego Szajny. Józefa, awangardowego plastyka.


„Zna twórczość” to za dużo powiedziane, ale tym 13-latkiem byłem ja, pod wrażeniem etiudy filmowej zatytułowanej chyba „Hamlet”, w której Szajna malował grubą linią postać, by na końcu nadać jej numer obozowy (artysta był więźniem obozów koncentracyjnych). Takie rzeczy można było wówczas oglądać w publicznej telewizji (pewnie dlatego, że innej nie było).


Na twórczość Szajny trafiłem w Rzeszowie, jego rodzinnym mieście.


W 2001 roku na pl. Cichociemnych odsłonił tu swoją rzeźbę „Przejście 2001”. Odsłonił w swoim stylu – opakował dzieło w papier, który podpalił.

C jak zając

W Olsztynie Xawery Dunikowski postawił Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej (obecnie Pomnik Wyzwolenia Ziemi Warmińsko-Mazurskiej), ale niewdzięczna ludność nazwała go szubienicami. Marian Konieczny, uczeń Dunikowskiego, doświadczył podobnej interakcji z odbiorcami dzieła. Podniecona ludność Rzeszowa przezwała ustawiony w centrum miasta Pomnik Czynu Rewolucyjnego Wielką Cipą.



Kto był w Rzeszowie, widział na własne oczy tę obscenę. Znawcy dostrzegają nawet clitoris. Mnie bardziej przekonuje druga ludowa nazwa tego pomnika – Uszy Zakopanego Zająca.

Przezywam Beksińskiego

Zdzisławowi Beksińskiemu tragicznej śmierci nie zazdroszczę, ale wyobraźni owszem. Zmierzyłem się z nią na sanockim zamku, gdzie prezentowana jest większość jego spuścizny.



Gdy tam byłem, trwały prace nad budową dodatkowego skrzydła zamku, żeby pomieścić w niej kilka tysięcy dzieł Beksińskiego.


Beksiński malował w szczytowej formie kilkadziesiąt obrazów rocznie. O ile wiem, nie nazywał ich. Jak myślę, żeby nazwą nie sugerować niczego odbiorcy, nie ograniczać jego wyobraźni. Bo, umówmy się, dzieło sztuki składa się z:
- artysty,
- dzieła właściwego,
- kontekstu,
- prezentacji,
- odbiorcy,
- interpretacji,
- i pewnie czegoś tam jeszcze, czego nie chce mi się wymyślać.

A zatem odbieram i nazywam zgodnie ze swoją wyobraźnią.

„W kolejce do zmartwychwstania”:


„Ostatni wodopój”:


„Na chwilę przed sukcesem”:


„Drużynowy jest wśród nas”:


„Fundusz Wczasów Pracowniczych”:


„Apoteoza apostazji”:


„Matka czeka”:


„Nie mamy pana płaszcza”:


„Miss Finis Poloniae”:


„Córka-Polka”:


„Koalicja strachu”:


„Jeszcze jedna cegła w murze”:


„Ziemia mi zbrzydła, odlecę stąd”:


„Przeprowadzka”:


„I nie opuszczę cię aż do śmierci”:


A teraz (jeśli starcza jeszcze wyobraźni), wyobraźmy sobie, że Beksiński przejmuje spuściznę przodków...


...i zajmuje się projektowaniem autobusów:


Kącik filmowy.

Nie podsłu...

Drugi bieszczadzki dzień. Trochę bieszczadzki, trochę ogólnopodkarpacki. Na podsumowania turystyczne przyjdzie czas, a dziś refleksja innej natury.


Uszy nie oczy - nie zasłonisz... W sanockiej galerii Beksińskiego mało było horroru na obrazach. Musiał dołączyć pan, z wyglądu intelektualista żywcem przeniesiony z kina moralnego niepokoju. Pan roztaczał przed młodą dziewczyną pilnującą wystawy okrutne wizje zamachu stanu, jaki właśnie się w Polsce dokonał. Żona była bliska zażądania zwrotu pieniędzy za bilety.
Uszy nie oczy - nie zasłonisz... W rzeszowskiej restauracji Czarny Kot (szczerze polecamy, zwłaszcza między 17 a 19, gdy jest rabat 50 proc.) mało było pikatnych potraw. Z sąsiedniego stolika dobiegało szlochanie i pikatne szczegóły z życia 30-latki na zakręcie. W najbardziej gorącym momencie wybiegła zapłakana z komórką na ulicę, a po powrocie poprosiła chlipiąc o spakowanie cielęciny. Jako że my bylismy dopiero przy zupach, reszta kolacji upłynęła w miłej atmosferze małżeńskiego zrozumienia.

środa, 28 kwietnia 2010

Ocalony z pogromu grobów

Żydzi nazwy „kirkut” nie używali. W innych językach też ta nazwa nie występuje. Mówienie tak na cmentarz żydowski przyjęło się głównie na południu Polski.



Słowo pochodzi od niemieckiego „Kirchhof” (dziedziniec przy kościele). A właśnie przy kościołach chowano przecież w średniowieczu i długo później zmarłych. Oczywiście nie żydowskich, bo Żydzi mieli swoje cmentarze lokowane poza miastem (według ówczesnych granic miasta).


Żydowskie cmentarze lub ich pozostałości można znaleźć w większości polskich miast. Ze wszystkich żydowskich śladów kultury materialnej one najlepiej przetrwały próbę czasu. Nie ma synagog, nie ma domów, pozostały właśnie cmentarze.


Przy ul. Słowackiego w Lesku na Podkarpaciu znajduje się kirkut pochodzący z połowy XVI wieku. Cmentarz powstał niedaleko istniejącej do dziś synagogi, obecnie pełniącej rolę galerii. Funkcjonował aż do XX wieku.


Znajduje się na nim około 2-3 tys. macew, najstarsza z 1548 r. Z XVI wieku pochodzi aż 29 zachowanych nagrobków, najwięcej w Polsce tak starych żydowskich grobów na jednym cmentarzu.


Pochodzącego z 1548 r. nagrobku nie udało mi się odnaleźć. Trafiłem na dwa inne, niewiele młodsze. Grób córki Judy imieniem Hendel. Zmarła w poniedziałek 25.03.1602 r., czyli 3 nisan 5362 r. według kalendarza żydowskiego. Napis głosi: „Oczy moje płaczą, lament nad niewiastą, panią Hendel, córką Pana Judy (błogosławionej pamięci). Niewiasta poważna, czysta i doskonała.”


Grób córki Jakuba Mendel. Zmarła 4.12.1597 r., czyli 24 kislew 5358 r. według kalendarza żydowskiego. Napis głosi: „Tu pochowana niewiasta poważna, córka naszego nauczyciela pana Jakuba Segala. Niech dusza jej zawiązana będzie w węzełku życia.”
Tłumaczenia inskrypcji według książki Andrzeja Trzcińskiego i Marcina Wodzińskiego „Cmentarz żydowski w Lesku”.


W 1954 r. cmentarzowi poświęcił swój wiersz Tadeusz Różewicz („Stary kirkut w Lesku”) z takim oto fragmentem:
zarył się w ziemię
zjeżył
czarnym ścierniskiem
nagrobnych kamieni
kirkut
z pogromu grobów
ocalony
pod obłokami
które biegną
i barwią się w milczeniu