niedziela, 25 listopada 2018

Młody Young w Maladze

Ostatni koncert podczas tegorocznego pobytu w Andaluzji. W Sala Premier Centro w Maladze godzinny występ dał Pablo Gomez Arjona.



Miło było spędzić przedostatni wieczór andaluzyjskiego urlopu słuchając zupełnie nieandaluzyjskiej gitary i jeszcze bardziej nieandaluzyjskiego śpiewu, o absolutnym braku tańca nie wspominając. Klasyczne folkowe granie – gitara, śpiew, harmonijka. Bob Dylan, Donovan i Neil Young w jednym. A to wszystko w bardzo klimatycznym pubie.


Repertuar głównie hiszpańskojęzyczny, ale nie tylko. Było m.in. „Have You Ever Seen the Rain?” Creedence Clearwater Revival. W zeszłym roku w Lizbonie słuchałem na stricie MusicosKamonesa, który wykonał aż trzy kawałki CCR, a w tym roku „Have You Ever Seen the Rain?” ucieszyło me uszy na placu przed katedrą w Granadzie. Z tego dwa wnioski – że to ciągle żywa muzyka oraz, że dobrze byłoby, żeby John Fogerty w końcu przyjechał do Polski!


Z tym instrumentarium grzechem byłoby nie grać Dylana. Proszę bardzo, „Blowing in teh Wind”.


Byli też goście. Nie wiem - spontaniczni czy zaplanowani. Na wszelki wypadek żona mnie przytrzymała, gdy się okazało, że jednak zaplanowani.


Drugi gość w bardziej melancholijnym nastroju.


I trzeci gość, Mario, w duecie z Pablo, zmusił mnie do posłuchania Oasis.


Dzięki za muzykę.

środa, 21 listopada 2018

Malaga, Gales i gitara

Eric Gales pierwszy ucieszył me uszy około 2004 roku swoją wersją „I Want You (She's So Heavy)”. Dodajmy, że pierwszy i ostatni raz aż do dzisiaj. Na szczęście tak mocno zapadła mi w pamięć ta wersja, że gdy zobaczyłem zapowiedź jego koncertu w Maladze, wiedziałem jak spędzę dzisiejszy wieczór.



Sala Trinchera, gdzie odbył się koncert wirtuoza gitary, mieści się na jakimś wygwizdowie pełnym hurtowni i tym podobnych przybytków, więc musieliśmy wziąć taksówkę. Na marginesie dodam, że taksówkarze w Hiszpanii generalnie nas rozczarowali. W kilku przypadkach okazało się, że to my lepiej znamy miasto od nich… W tym przypadku zamiast do Sali Trinchera zostaliśmy dowiezieni do jakiejś, na szczęście nieodległej, lekko podejrzanej meliny. Podreptaliśmy te kilkadziesiąt metrów dalej, przeszliśmy pozytywnie selekcję na bramce (wykidajło sprawdzał głównie czy goście nie są nieletni, co nam nie groziło), okazaliśmy karnie kupione i wydrukowane jeszcze w Polsce bilety (piękne czasy), zaliczyliśmy wizytę w barze…


…i stanęliśmy jak prymusi w pierwszej piątce pod sceną.


Warto było poczekać godzinkę pod sceną, bo Eric nie tylko świetnie gra, ale i robi niezły show. Spóźniona o cztery lata reinkarnacja Jimmiego H. (muszę doczytać, czy reinkarnacja może się spóźnić, czy może poczekać…).


Skład to nieklasyczne trio. Takie trio+.


Po prostu gitara, bas i perkusja + żona artysty za dodatkowym skromnym zestawem perkusyjnym. Nie jest to jednak przypadek Yoko Ono. Pani LaDonna AlwaysAlady Gales jest uzdolniona muzycznie.


I tanecznie.


I odegrała ważną rolę „(Don't Fear) The Reaper” Blue Öyster Cult. More cowbell!


W klasycznym trio jednak ważniejszy jest bas…


…i perkusja.


No i przydałby się dobry gitarzysta, któremu publiczność je z ręki.


Jadła. Z tej oto upierściennionej ręki.


Co w programie, oprócz słynnego krowiego dzwonka? Na przykład „Black Magic Woman”, co nie dziwi, skoro Gales w młodości, czyli 25 lat temu dostał błogosławieństwo Carlosa Santany, a w 1994 roku wystąpił z nim wspólnie na ćwierćwieczu festiwalu w Woodstock (sprawdziłem na wszelki wypadek – w październiku 1994 na Torwarze nie było go z Santaną).


Na przykład „Voodoo Child (Slight Return)” połączone z „Kashmir” i „Back in Black”. Niezłe pomieszanie epok i stylów. Od Hendriksa przez Led Zeppelin po AC/DC.


Na przykład „Little Wing”.


Ale nie leci Gales tylko na coverach, zagrał kilka własnych utworów, też niezłych. Powiedzmy taki „Swamp”.


Świetny koncert. Nie samym flamenco żyje Andaluzja…

niedziela, 18 listopada 2018

Nie samym flamenco żyje Dolores

Koncert w nieco tajemniczych okolicznościach. Adres dostaliśmy dopiero po zakupie biletu, co miało zapewne budować poczucie ekskluzywności. Nawet jeśli to poczucie wyjątkowości w sobie wywołaliśmy, bo przecież nie z nami te sztuczki marketingowe, to po przekroczeniu bramy przy Calle Regina w Sewilli ta świadomość została nieco zweryfikowana.

Albo może wręcz przeciwnie – została wzmocniona, bo trafiliśmy do miejsca wyglądająca na coś pomiędzy dawnym nieistniejącym olsztyńskim klubem Masarnia i równie dawnym, równie nieistniejącym i równie olsztyńskim klubem Wojtka Froma. Czyli miejsce niespecjalnie wymuskane od strony estetycznej, ale z wyczuwalnym w powietrzu napięciem twórczym.


W tych okolicznościach artystycznych wystąpiła Dolores Berg z zespołem, czyli Dolores Berg Project.


Koncert rozpoczął się z niewielkim opóźnieniem, bo z niejasnych dla mnie przyczyn frekwencja nie była oszałamiająca. Odnoszę wrażenie, że większość widowni stanowili krewni i znajomi artystów. Będąc prawdopodobnie jedynymi prawdziwymi widzami z ulicy, dopiero teraz poczuliśmy się ekskluzywnie…


Pomijając te didaskalia, można było posmoktać z zachwytu nad muzykami. Miła dla ucha i oka Dolores Berg.


Efektowny Enrique Mengual na basie, czasem wspomagający w śpiewaniu Dolores.


Sympatyczny Miquel na fajnie brzmiącej gitarze, kilka razy przejmujący rolę głównego wokalisty.


I perkusista o nieznanym mi imieniu.


Repertuar koncertu to mniej lub bardziej klasyczne różne hiszpańskojęzyczne standardy (również kubańskie i meksykańskie). Ale nie jakieś światowe, bo żadnego nie znałem wcześniej. Albo nie jestem z tego (hiszpańskojęzycznego) świata.


„Toda Una Vida”. Utwór z 1943 roku, który skomponował Kubańczyk Osvaldo Farrésm, a którego pierwszym wykonawcą był Meksykanin Pedro Vargas.


„Llego Llego”.


„La Bien Pagá”. Tę piosenkę napisali jeszcze przed wojną Ramón Perelló (słowa) i Juan Mostazo (muzyka).


„Cada Vez Que Te Miro”. Utwór, który miał w swoim repertuarze Rocío Jurado.


„Llueve”. Śpiewa Miquel, Dolores głównie tańczy.


„Idea Feliz”. Śpiewają wszyscy, poza perkusistą.


„Con la Musica”. Żart. Chyba z tytułu utworu.


„Fiebre De Ti”. Gitarzysta i perkusista schodzą ze sceny, zostaje tylko Dolores z basistą. Tę piosenkę śpiewał dawno temu kubański piosenkarz Benny More (właściwie Bartolomé Maximiliano Moré Gutiérrez), jeszcze przed rewolucją kubańską.


„Volver”. Znów tylko bas i wokal. Tytuł brzmi znajomo i to jest dobry trop. Tango o tym tytule, które skomponował w 1934 roku Carlos Gardel do słów Alfredo Le Pery, wykorzystał w swym filmie „Volver” z 2006 roku Pedro Almodóvar. W filmie utwór śpiewa Estrella Morente, ale nie ją widzimy na ekranie, lecz Penélope Cruz.


„Rojo”. I ostatni fragment w duecie bas i wokal. Pod koniec Dolores wyciąga kastaniety, bo z prawdziwej Hiszpanki flamenco nigdy nie wychodzi…


„La Flor de Estambul”. Trio bez perkusisty. Utwór z 2005 roku repertuaru hiszpańskiej piosenkarki Pastory Soler (kompozycja Javiera Ruibala).


„Lucia”. Zespół znów w pełnym składzie.


„Sentido”.


„Sin Guia”. Nieco psychodelii w tym flamenco (ale umówmy się, że wczorajszy Quentin Gas nie do przebicia).


„La leyenda del tiempo”. Na koniec prawdziwa legenda. Utwór pochodzi z albumu o tym samym tytule, który Camarón de la Isla, wielka gwiazda flamenco, wydał w 1979 roku. Słowa zaczerpnięte od samego Federika Garcíi Lorki, muzyka Ricardo Pachón.


sobota, 17 listopada 2018

Flamenco prosto z ulicy

Powiedzieliśmy sobie, że jedno flamenco na jeden raz w Hiszpanii wystarczy (zupełnie jak poprzednio), ale nie przewidzieliśmy, że dopadnie nas podstępnie na ulicy. Konkretnie na Puerta de Jerez w Sewilli.



Warto było się zatrzymać, bo przedstawienie z oczywistych przyczyn nie było tak dopieszczone, jak to, które widzieliśmy trzy dni wcześniej. Co nie znaczy, że amatorskie. Po prostu dobry uliczny poziom.



W składzie dwie tańczące dziewczyny.


Jedna śpiewająca i chłopak na gitarze. Gitarzyście trudno coś zarzucić, a wokalistka ma tragedię losu ludzkiego wpisaną w głos od urodzenia, jak wszyscy tutaj.


Główna solistka co chwila zmieniała stroje, nie przejmując się brakiem garderoby.

A to echo grało w Sewilli

Mało brakowało, a pobyt na dzisiejszym koncercie skończyłby się porażką. Urzeczony usłyszaną muzyką zespołu Quentin Gas & Los Zíngaros postanowiłem, że piąty wieczór w Sewilli spędzimy w klubie Sala Malandar właśnie przy dźwiękach czegoś, co brzmiało jak psychodeliczne flamenco (tu od flamenco nie sposób się jednak uwolnić).

No i wszystko pięknie, przychodzimy pierwsi, zajmujemy wygodne miejsca, pół godziny czekamy, a tu bez żadnej zapowiedzi (czy to suport czy główny wykonawca) pojawia się zespół brzmiący niepokojąco nudno jak na godzinę 23:00. No, zasnąć można… Gdzie to gorące zelektryfikowane flamenco???


Później zidentyfikowałem tę grupę jako Vera Fauna (Prawdziwe Zwierzęta?). Zdolne chłopaki, ale gitary bez poważnego przesteru to jak pieniądze bez wartości…


Prawdziwe Zwierzęta zeszły ze sceny, nikt nic nie powiedział – ani czy to koniec, ani czy ktoś jeszcze zagra. I już zdegustowani chcieliśmy opuścić klub, ale widzę, że ktoś jednak rozkłada na scenie nowe zabawki. Czyli coś się jeszcze wydarzy. I powiem, że warto było czekać godzinę przed otwarciem klubu i początkiem koncertu, wytrzymać godzinę z Vera Fauna, wytrzymać godzinę w oczekiwaniu na rozpoczęcie drugiej części wieczoru, by w końcu doczekać się grupy Quentin Gas & Los Zíngaros.


I, nie ukrywajmy, to dopiero były prawdziwe Prawdziwe Zwierzęta!


O takich występach mówi się, że zespół nie brał jeńców. Bo nie brał. Facet z gitarą i przy mikrofonie to Quentin Gas. Słusznie występuje w nazwie grupy. Król zwierząt (a nie, to inny zespół…).


To gość, który, gdy zechce, to zaśpiewa bez mikrofonu i to tak, że słyszy cała sala. A jak mu się zechce, to w transowym finale da gitarę do pogrania komuś z publiczności. A jak kończy koncert, to i tak zostawia na scenie na długie minuty swój zapętlony głos. Aż musisz skomentować, że to echo grało…


Inni muzycy z tego samego lasu… Na perkusji Jorge Mesa (kolegą na basie w sekcji rytmicznej jest Tera Bada, ale nie załapał się na zdjęcie).


To nie jest jakaś specjalnie skomplikowana muzyka. Klawiszowiec obsługiwał dwa parapety z wyraźną nonszalancją, czasem jednym palcem. Ale, jak wiadomo, nawet jeden dobrze użyty palec potrafi czynić cuda.


Nie wiem jak zespół sprawdza się na innych koncertach, ale ten musiał być wyjątkowy. Grali przecież u siebie, bo to zespół z Sewilli.

środa, 14 listopada 2018

Zawodowcy od tańca, śpiewu i gitary

Wszędzie znajdzie się jakieś Zatorze czy inne Zatybrze. Czyli osobna dzielnica miasta, oddzielona jakąś granicą, za którą wszystko jest inaczej. W Sewilli za taką dzielnię uchodzi Triana, po drugiej stronie rzeki Gwadalkiwir.

Drugi wieczór, ciągle zapoznawczy z miastem (chociaż zdążyliśmy już być w katedrze i w Real Alcazar), dobry moment na flamenco na Trianie. Bilety do Baraka Sala Flamenca na wieczorny (w polskich realiach nocny, bo początek o godz. 22:00) show kupione już w Polsce.


Idziemy na piechotę, mijamy most, do orgii tańca, śpiewu i gitary łączących się wspólnym wysiłkiem w ogniste flamenco jeszcze godzina, więc zachodzimy zgodnie z tutejszą etykietą do tapasowni. Jakiejkolwiek, nieważne, wszystkie (no, prawie wszystkie) takie same. Tym razem Las Golondrinas, czyli Pod Jaskółkami…


Nie ptactwo jednak zamawiamy, ale ryby, np. tego sandacza na dwa kęsy.


Sala Baraka jest pod następnym numerem, więc się tylko przetaczamy z lokalu do lokalu. Pan u drzwi od razu chce nas namówić na autentyczny pokaz flamenco (albo pokaz autentycznego flamenco), więc jest poniekąd zawiedziony, że mamy już bilety, bo czuje się niepotrzebny, ale z drugiej strony jako pierwszych widzów (do startu 40 minut) obdarza nas vipowską obsługą, prowadząc do stolika, wskazując najlepsze miejsce i osobiście przynosząc napoje w cenie, niemałej, skądinąd. Siadamy i przyglądamy się wytartej przez tancerzy podłodze…


Ale przecież nie będę się gapił pozostałe do występu 25 minut na podrapane podium. Póki jesteśmy sami tańczę coś, co nie jest ani flamenco, ani kujawiakiem, ani niczym co przypomina taniec, ale na zdjęciu wygląda efektownie.


No dobra, może coś o występie…


Refleksje te same, co zawsze:
- jedno flamenco na jeden pobyt w Hiszpanii wystarczy,
- nie wiem czy to prawda, czy sztuczne,
- efektowny taniec, nie do podrobienia gra na gitarze, chwytający za serce śpiew.


I refleksja po dzisiejszym wieczorem – lepszych profesjonalistów nie znajdziemy, już lepiej rozejrzeć się za amatorami.

niedziela, 11 listopada 2018

Moje stulecie

Pierwsze wspomnienie związane ze świętowaniem rocznicy odzyskania niepodległości jest... cudze. Opowiadał mi kiedyś sporo starszy krakowski druh harcmistrz, doktor habilitowany i harcerz Rzeczypospolitej w jednej osobie, jak w 1968 roku w wawelskiej katedrze kardynał Karol Wojtyła odprawiał uroczystą mszę świętą z okazji 50-lecia Niepodległości. W czasie jednej z wizyt znalazłem nawet okolicznościową tablicę w krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów.



Drugie wspomnienie jest osobiste i mgliste, bo sprzed 40 lat. To była sobota 11 listopada 1978 roku. Gierkowska telewizja prezentowała wieczorem jakiś koncert (chyba) poprzedzony (na pewno) życzeniami z okazji 60-lecia odzyskania niepodległości, jakie składali nam przedstawiciele wszystkich krajów demokracji (?) ludowej. Więc jednak w peerelu się o tej dacie czasem pamiętało… Oczywiście wszystko zależy od postawienia akcentów. Nie pamiętam ich, ale można się domyślać, że nie marszałek Piłsudski był bohaterem wieczoru.


Właśnie, Piłsudski… W 1988 roku, gdy zakładaliśmy krąg instruktorski, wybraliśmy go na bohatera. Komendant hufca chodził w tej sprawie po zgodę do Komitetu Miejskiego PZPR. To było jeszcze przed rozmową Wałęsa-Miodowicz, to było jeszcze długo przed Okrągłym Stołem. 11 listopada 1988 roku to był piątek. Działalność naszego kręgu zainaugurowaliśmy uroczyście w SHS „Perkoz” wystawiając widowisko historyczne pełne pieśni i wierszy patriotycznych. Moim numerem popisowym w czasie tej wieczornicy był wiersz Edwarda Słońskiego „Ta, co nie zginęła” z 1914 roku, zaczynający się od słów:

Rozdzielił nas, mój bracie,
zły los i trzyma straż
w dwóch wrogich sobie szańcach
patrzymy śmierci w twarz.

Interpretowałem wzorując się na Irenie Telesz-Burczyk, która kilka dni wcześniej wygłosiła te dramatyczne strofy w czasie spotkania z historykiem Andrzejem Garlickim z okazji zbliżającej się 70. rocznicy niepodległości. Spotkanie miało miejsce w auli ówczesnej WSP przy ul. Żołnierskiej, Garlicki mówił oczywiście o dniach listopadowych 1918 roku.

Rok później Polska była już w zupełnie innym miejscu, co pokazuje choćby to zdjęcie, jakie zrobiłem w sobotę 11 listopada 1989 roku na placu Zwycięstwa (ostatni rok nosił tę nazwę, w 1990 roku został placem Marszałka Józefa Piłsudskiego).


Prezydent Wojciech Jaruzelski i premier Tadeusz Mazowiecki ręka w rękę. Wnioski mądre lub głupie wyciąga sobie każdy sam.


11 listopada 1995 roku była sobota. Spotkaliśmy się z okazji 10. rocznicy powstania 2 Olsztyńskiej Męskiej Drużyny Harcerskiej „Szarpie”. 11 listopada, a nie 7 listopada! Nie chwaląc się, jam uratował tę sytuację w 1986 roku, gdy zbliżała się pierwsza rocznica założenia drużyny, ale nikt nie pamiętał, czy pierwsza zbiórka była 7 czy 11. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale w tamtych czasach można było przegapić znaczenie 11 listopada…


Może gdybyśmy byli krakusami, świadomość historyczna byłaby większa. Gdy studiowałem w Krakowie, często chodziłem ulicą Manifestu Lipcowego. Gdybym był pół wieku starszy, mógłbym chadzać Universität Straße, a może i ulicą Wolską. Gdybym urodził się ze dwadzieścia lat później, moje studenckie ścieżki przebiegałyby ulicą Marszałka Józefa Piłsudskiego. To jedna i ta sama ulica. Od dziesięciu lat stoi przy niej pomnik Józefa Piłsudskiego i Legionistów.


11 listopada 2017 roku była sobota. Co jest bardziej wymowne – czy to, że w dniu Narodowego Święta Niepodległości wybrałem się w Lizbonie na koncert zespołu Gaiteiros de Lisboa (czyli Dudziarze Lizbony, żeby nie powiedzieć Lizbońskie Dudy), czy też to, że muzycy śpiewali w języku galicyjskim?


Na koniec odwrócę kota ogonem. Od pięciu lat pracuję nad zestawem pieśni syntetyzujących dzieje Polski. Powstało już 7 z 13 części. Całość chciałem zakończyć na 100-lecie Niepodległości. Ale jakoś mi się odechciało… Poczekam na nawrót entuzjazmu w lepszych okolicznościach politycznych.

piątek, 9 listopada 2018

Żyli długo i nieszczęśliwie

Tę historię znają wszyscy (nie wyprowadzajcie mnie, proszę, z błędu, dajcie żyć złudzeniami). Jest kilka kobiet, które samym faktem swego istnienia przyczyniły się do powstania tej czy innej wspaniałej miłosnej piosenki.

Niewiele jest takich, za przyczyną których powstało takich piosenek kilka. George Harrison napisał dla niej „Something”, czyli piosenkę o miłości szczęśliwej, a Eric Clapton „Laylę”, czyli piosenkę o miłości nieszczęśliwej. I to wcale nie wyczerpuje listy tych piosenek, bo dodajmy jeszcze choćby „Wonderful Tonight” Claptona czy „I Need You” Harrisona. Wprawdzie Clapton i Harrison nie zamykają listy znanych muzyków, z którymi bohaterka tych piosenek miała bliskie relacje, ale nic mi nie wiadomo, by na przykład Ronnie Wood coś znanego napisał w związku ze znajomością z Pattie Boyd (w końcu padło to nazwisko).
No więc to prawda, że gdy Eric Clapton, ukrywając się (nieskutecznie oczywiście) pod pseudonimem Derek, wydał 9 listopada 1970 roku płytę „Layla and Other Assorted Love Songs”, to cały świat dowiedział się, że jest zakochany w żonie Harrisona, przyjaciela przecież. Przyjaźni to nie zabiło, a gdy kilka lat później Harrison i Boyd się rozwiedli, Clapton nadal czekał na kolanach na swoją Laylę… Nie, nie żyli długo i szczęśliwie. Tylko długo. Pani Boyd kończy wkrótce lat 75, a pan Clapton lat 74.


Co zrobisz, gdy zostaniesz sama
Gdy nikt nie będzie obok stał
Uciekałaś, zbyt długo kryłaś się
To tylko głupia duma twa

Lajla, klęczę u stóp twych
Lajla, kochanie, błagam dziś
Lajla, daj odpocząć głowie już

Chciałem dać ci pocieszenie
Tamten tylko rany dał
Głupio tak, wplątałem w miłość się
Wywróciłaś mi mój świat

Lajla, klęczę u stóp twych
Lajla, kochanie, błagam dziś
Lajla, daj odpocząć głowie już

Zróbmy coś z tą sytuacją
Nim szaleństwo porwie mnie
Nie mów, że nie ma jak z tego wyjść
I że na próżno kocham cię

Lajla, klęczę u stóp twych
Lajla, kochanie, błagam dziś
Lajla, daj odpocząć głowie już

Lajla, klęczę u stóp twych
Lajla, kochanie, błagam dziś
Lajla, daj odpocząć głowie już

Lajla, klęczę u stóp twych
Lajla, kochanie, błagam dziś
Lajla, daj odpocząć głowie już

Lajla, klęczę u stóp twych
Lajla, kochanie, błagam dziś
Lajla, daj odpocząć głowie już
Olsztyn, 20-22.10, 9.11.2018



Layla na paryskim bruku:


Kącik okładkowy, czyli miałem taką kasetę:

Kącik Tomasza Beksińskiego:


Aneks z 13.02.2024 - zaprezentowałem utwór Claptona w radiu UWM FM w audycji Szafa z muzyką Pawła Jarząbka pod moim jednorazowym tytułem From Szafa with Love:


Horacy Tłumacy - na Facebooku
Horacy Tłumacy - na YT
Horacy Tłumacy - lista przetłumaczonych piosenek