Co jest bardziej wymowne – czy to, że w dniu Narodowego Święta Niepodległości wybrałem się w Lizbonie na koncert zespołu Gaiteiros de Lisboa (czyli Dudziarze Lizbony, żeby nie powiedzieć Lizbońskie Dudy), czy też to, że muzycy śpiewali w języku galicyjskim?
Zostawmy te skojarzenia na boku. Zresztą jedyne moje skojarzenia dzisiejszego wieczoru, bo za cholerę nie wiedziałem, o czym śpiewają. Nie dość, że po portugalsku, to jeszcze po staroportugalsku, czyli właśnie po galicyjsku. Jedyne, co zrozumiałem w czasie całego występu, to „to be or not to be”, ale to chyba lider (na takiego wyglądał) powiedział z litości, żebym złapał jakikolwiek kontekst. Publiczność w każdym razie rechotała (przepraszam – śmiała się serdecznie) podczas każdej zapowiedzi.
Legendarna wśród Portugalczyków grupa, założona w 1991 roku, nie występowała podobno dwa lata i wróciła tym lizbońskim koncertem w odmłodzonym składzie. Hm, wypatruję tej młodzieży...
Jak się okazuje, nie samym fado żyją Portugalczycy. Tym bardziej, że fado to tradycja „zaledwie” dwustuletnia, a Dudziarze Lizbony sięgają do początków państwa portugalskiego, a pewnie jeszcze głębiej.
Same nazwiska muzyków brzmią, przyznajmy, jak poezja: Carlos Guerreiro, Paulo Marino, Sebastião Antunes, Miguel Quitério, Carlos Borges Ferreira i Paulo Charneca. Gościnnie pojawili się Rui Veloso oraz Sérgio Godinho.
Najlepszy moment koncertu? Oczywiście wtedy, gdy jeden z gości dołączył do grających na tradycyjnych instrumentach muzyków ze swoją psychodeliczną przesterowaną gitarą. Niestety, tak mi szczęka opadła, że nie uwieczniłem dla Was tej unikalnej chwili...
Koncert odbył się w sympatycznym Teatro Tivoli BBVA w ramach listopadowego festiwalu Misty Fest, na który jeszcze wrócę za cztery dni...
Dość gadania...
Fragment pierwszy.
Fragment drugi.
Fragment trzeci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz