Po trzech latach wracamy do Lizbony, by coś zjeść. No i wypić. Na początek ginjinha w dobrze znanym miejscu przy Largo São Domingos.
Na drugą nóżkę u pobliskiej konkurencji na Rua Portas de Santo Antão. Konkurencja uważa się za bezkonkurencyjną, bo to właśnie znaczy jej nazwa Ginjinha Sem Rival.
Najlepsze kasztany są… wszędzie, np. pod wieżą w Belém. Solidna dawka suchej skrobi.
Sardynki w restauracji rybnej przy Rua do Norte.
Krewetki z patelni dla stałych bywalców tej restauracji.
Wypad do Sintry. Podają tam travesseiros, czyli ciastka nadziewane masą z migdałów i żółtek, najlepsze na ciepło.
Ostatnie kulinarne wspomnienie z tegorocznej wizyty w Lizbonie to Time Out Market w Mercado da Ribeira. Wzruszające (!) miejsce z mnóstwem restauracji do wyboru.
Miguel Castro E Silva. Po prostu portugalska!
Alexandre Silva. Jedźcie dorsze!
Henrique Sá Pessoa. Mają gwiazdkę Michelina (ale oczywiście nie w tym miejscu, to „tylko” stoisko halowe).
Marlene Vieira. Jedzcie owoce! Morza!
Miguel Laffan. O, kurczę!
Technologia zamawiania – podchodzisz do wybranej restauracji, składasz zamówienie, płacisz (kartą), dostajesz ustrojstwo i czekasz aż zamigota.
Gdybyś chciał ustrojstwo wynieść…
No dobra, ale przecież nie przyszliśmy tu zwiedzać… Kanapki z sardynką.
Caldo verde.
Dorsz w wersji fish and chips.
Sandacz w wersji portugalskiej, czyli na podkładzie ziemniaków puree ziemniaczano i cieciorki.
Tatar z nieziemskiej wołowiny.
Tegoroczny pobyt w Lizbonie kończymy ostrygami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz