Rua das Portas de Santo Antão to jeden z deptaków w centrum Lizbony wypełnionych do ostatniej kostki brukowej restauracjami. W Destino – czekadełko pod postacią pieczywa, oliwek i sera (owczego zresztą). Ląduje w 30 sekund po zajęciu stolika. Doliczą ci potem do rachunku parę euro. Następnym razem wystarczy grzecznie podziękować i przejść do konkretów.
Konkrety w Destino niezłe. Typowo portugalskie grilowane sardynki.
Równie typowa kulinarna sytuacja w Portugalii to coś brazylijskiego. Coś brazylijskiego to na przykład picanha, czyli polędwica wołowa z równie brazylijską czarną fasolą.
Ciężka praca restauracyjnego naganiacza:
Zmieniamy restaurację, ale zostajemy przy wołowinie. Niezłe burgery dają w Chapitô na ulicy Costa do Costelo pod zamkiem. Do tego tyleż smaczne, co niezdrowe chipsy. To może wygląda jak fast food, ale nim nie jest. Mięso mielone, ale różowiutkie i delikatne, żaden tam pies z budą. No i pytają jak mocno wysmażyć.
Fajne miejsce to bar Le Chat w Jardim 9 de Abril (obok Museu Nacional de Arte Antiga). Chipsy podają na wiadra. Szkoda, że takie małe.
Druga ciekawa przystawka w Le Chat to peixinhos da horta, czyli zielona fasolka smażona w tempurze. Żeby nie było wątpliwości – „peixinhos da horta” znaczy dosłownie „rybki z ogródka”, ale smaży się w ten sposób różne warzywa. Pomysł trafił do Portugalii z Japonii, ojczyzny tempury. Przywlekli go w XVI wieku portugalscy misjonarze (jeśli komuś w tym momencie staje przed oczami film „Shogun”, to jest to prawidłowe skojarzenie).
Prawdziwe mistrzostwo kucharza w Le Chat to wszystkomająca bruschetta.
Zanim pójdziemy do kulinarnego nieba, wizyta w lizbońskim oceanarium. Oko w oko z japońskim krabem pacyficznym. Kilka dni później jego dalekiego krewniaka spotkam na talerzu w restauracji Ramiro.
Cervejaria Ramiro przy Avenida Almirante Reis to jedno ze słusznie najpopularniejszych miejsc z owocami morza („cervejaria” znaczy „piwiarnia”, ale to chyba pozostałość po początkach tego lokalu sprzed kilkudziesięciu lat). Pierwszą pozycją w menu jest kilkudziesięciominutowa, a czasem i dłuższa kolejka do stolika. Żeby uniknąć wiszenia u klamki, trzeba przyjść przed wieczornym szczytem. My stawiliśmy się około 18.00 i zajęliśmy jeden z ostatnich wolnych stolików. Kilkanaście minut później przed lokalem zaczęła się formować kolejka miłośników skorupiaków i innych morskich okropieństw.
Kelner się nie certoli i wciska do ręki tablet, który służy do zamawiania potraw. Tzn. nie do końca wiem, czy służy do zamawiania, bo po naciśnięciu kolejnych pozycji w elektronicznym menu nie zauważyłem żadnej interaktywności, ale można zobaczyć wizualizacje tych wszystkich smakołyków. Zamówienie składamy i tak paszczowo.
Zaczynamy od krewetek à la Aguillo (tak podaje menu angielskie) albo à la Aguilho (jak podaje menu portugalskie). Zupełnie nie jestem smakoszem morskich potworów, ale te wcinam z zadowoleniem i patrzę nienawistnie na kelnera, gdy zabiera nam opróżnioną patelenkę ze smakowitymi resztkami cebulki, w której smażyły się różowiutkie skorupiaki.
To danie podane ciemną nocą, w ramach romantycznej kolacji przy świecach, może przestraszyć. Na szczęście jest jeszcze widno, więc przyglądam się wąsonogom (percebes, goose barnacles) z zainteresowaniem.
A tak z nimi walczę:
Pora na spotkanie z krewniakiem kraba z oceanarium.
To nie są sprawy dla ideowych wegetarian. W korpusie kraba pajęczego (spider crab) podają coś w rodzaju flaczków z jego wnętrzności.
W Ramiro dają nie tylko owoce morza. Można też rozkoszować się wędzoną szynką o przydługiej nazwie Presunto Pata Negra 5J Sanchez Romero Carvajal. My wybraliśmy na finał coś o krótszej nazwie. Bifana. To też jeden z tradycyjnych lizbońskich smaków – kanapka z wieprzowiną. Mocno czosnkowa, a musztardy każdy leje ile lubi.
Przejdźmy do prawdziwych deserów. Ich miłośnicy mają w Lizbonie prawdziwe dolce vita. Jest kilka kultowych miejsc (niestety, rozjechanych przez bataliony turystów). Jedno z nich to Confeitaria Nacional (Narodowe Słodycze?). W tym samym miejscu od prawie 200 lat.
Jak już się dorwiesz do stolika, to można siedzieć godzinami.
Jeśli Confeitarię Nacional atakują bataliony, to do Antiga Confeitaria de Belém docierają prawdziwe dywizje spragnione najsłynniejszego lizbońskiego ciastka, czyli pastel de nata (inne nazwy to pastéis de nata lub pastéis de Belém).
Pastel de nata to, w skrócie mówiąc, forma z ciasta francuskiego wypełniona masą budyniową, podawana na ciepło, posypana cukrem pudrem i cynamonem.
Pastéis de Belém działa od 1837 roku w dzielnicy Belém, niedaleko od klasztoru hieronimitów.
Wizyta w tym miejscu jest w zasadzie obowiązkowa:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz