Robert Brylewski, jeden z pierwszych polskich punkowców z prawdziwego zdarzenia, pożalił się, że po kilkudziesięciu latach na scenie nie ma środków do życia. Brylewski i tak ma dobrze. Wprawdzie podobno nie ma czego do garnka włożyć, ale jest przynajmniej znany, choćby tylko w pewnych kręgach.
O trudnej sytuacji finansowej tego muzyka mogło się dowiedzieć już pół Polski. Nawet jeśli faktycznie jest w finansowym dołku, to ma się z czego odbić. Ma dorobek artystyczny, ma znanych przyjaciół, ma w końcu talent, z którego może, i powinien, korzystać. Setkom tysięcy ludzi w Polsce (a nie jest to przecież jedynie polski problem), brakuje nie tylko do pierwszego, ale i tego potencjału, którym dysponuje Brylewski. No i wszyscy z nich nie przebiją się ze swoimi kłopotami na pierwsze strony gazet.
Co pewien czas powraca dyskusja, czy państwo powinno wydawać nasze wspólne (przecież innych nie ma) pieniądze na wspieranie kultury. Powinno tak samo, jak na wszystkie inne ważne dziedziny naszego życia. Z umiarem. Kolejka po publiczne pieniądze jest za duża (nie mówię, że stoi w niej akurat Brylewski), żeby dawać każdemu jak leci. I górnicy (ostatnio się uaktywnili), i rolnicy (ci zawsze), i artyści (od starożytności). A i tak w pierwszej kolejności dostają ci, którzy mają największą siłę przebicia. Tzn. mogą dać największą liczbę głosów w wyborach. Taka specyficzna forma demokracji pośredniej.
(mój felieton z dzisiejszej prasy)
(mój felieton z dzisiejszej prasy)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz