sobota, 29 lipca 2023

Młodzi i starzy słuchają lekarzy

To, czym The Doctors różnią się od innych zespołów grających covery, to jest na pewno bardzo ciekawy dobór repertuaru. Słuchaliście kiedyś na żywo „Children of Sanchez”? No właśnie…


W nieocenionej, kultowej i niezastąpionej Sowie zagrali dziś prawie trzydzieści utworów, a każdy to zaskoczenie, nawet jeśli grupę już się widziało na żywo, ostatnio w lutym. Na scenie aż siedem osób, co ewidentnie (pozwolę sobie na drugi żart nawiązujący do profesji większości członków The Doctors) idzie na przekór brakom kadrowym w polskiej medycynie. Pierwszym żartem błysnąłem ze sceny, gdyż dostąpiłem zaszczytu zapowiedzenia zespołu. Do wysłuchania tutaj, wraz ze skrótem całego koncertu:


„Soul Finger” – Bar-Keys. O ile mi się coś nie pokręciło w wyniku emocji amatora-konferansjera, to tym zaczęli.

„You Can Leave Your Hat On” – Randy Newman. Przed oczami odpowiednie sceny z filmu „9 1/2 tygodnia”, gdzie pojawiła się wersja Joe Cockera.

„Addicted to Love” – Robert Palmer. Można powiedzieć, że to pierwszy dziś ukłon w stronę Tiny Turner, która też wykonywała tę piosenkę.

„Got to Get You into My Life” – The Beatles. Po to są w zespole dęciaki!

„Come Together” – The Beatles. Lennon nie pisał tego utworu z myślą o sekcji dętej, ale Beatlesów można aranżować na wszystko.

„Sweet Home Alabama” – Lynyrd Skynyrd. Się mi przypomniało, jak w tym miejscu, gdzie się właśnie znajdujemy, 29 lat temu dorwał mnie lider Harlemu i tłumaczył cierpliwie, że nie miałem racji krytykując ich polskie wykonanie tego southernowego mega hitu. No, nie miałem.

„Powiedz stary gdzieś ty był” – Czerwone Gitary. Ku czci Krzysztofa Klenczona, którego wychowały na chwałę polskiego rock and rolla Mazury.

„Masz przewrócone w głowie” – Dżamble. To mnie zaskoczyli!


„Always On The Run” – Lenny Kravitz. Dziś aż trzech Kravitzów, oto pierwszy.

„Everybody Needs Somebody To Love” – piosenka z bogatą listą wykonawców, ale obecnie na playlistach sformatowanych radiostacji króluje wersja The Blues Brothers.


„Proud Mary” – Creedence Clearwater Revival. I kolejny, nie wiem czy zamierzony, ukłon w stronę Tiny. Utwór oczywiście CCR, ale bardziej w wersji Ike & Tina Turner (znów te dęciaki!).


„Czekam na inną” – panowie sami sobie też piszą, tę piosenkę przyniósł Janusz Stępień.


„Ob-La-Di, Ob-La-Da” – The Beatles. Nie tylko Lennon miał problem z zaakceptowaniem tego utworu, ale czas leczy rany (miało być już bez dowcipów medycznych).


„Crazy Little Thing Called Love” – Queen. Pora przetłumaczyć...


„Fly Away” – Lenny Kravitz. Lenny po raz drugi.

„Are You Gonna Go My Way” – Lenny Kravitz. I po raz trzeci. Faktycznie, za krótki ten numer. Ale może dlatego taki dobry, że taki krótki?


„Uzależniony od kobiety” – Piotr Maksimiuk. Jak u Beatlesów, pisał Lennon, pisał MCartney (czy jest w The Doctors ukryty diament na miarę Harrisona?).


„25 or 6 to 4” – Chicago. No, jak się ma sekcję dętą, to trzeba sięgać po takie utwory.


„Płonąca stodoła” – Czesław Niemen. Koncert polskiego zespołu grającego muzykę z lat 60. bez Pana Czesława byłby nieważny.

„Domek bez adresu” – Czesław Niemen.


„Children of Sanchez (Overture)” – Chuck Mangione. Opus magnum dzisiejszego wieczora, czyli operacja się nie tylko udała, ale i pacjent przeżył (przepraszam, nie mogę wyjść z tych żartów sponsorowanych przez NFZ). Masz to na innych koncertach, masz?


„Still Got the Blues” – Gary Moore. Przemysław Pierożyński opanował powalające solówki z tego utworu specjalnie dla swej żony (ja mam zlecenie na „Maggot Brain” Funkadelic).


„Napad” – Mrozu. Z lat 60. i 70. wpadamy na chwilę do współczesności…

„I Got You (I Feel Good)” – James Brown. ...ale zaraz wracamy do jedynie słusznej epoki muzycznej.

„Gimme Some Lovin'” – The Spencer Davis Group. Znów wersja The Blues Brothers skradła serce algorytmowi playlist radiowych, ale dla mnie to zawsze będzie utwór zespołu Spencera.


„You Never Can Tell” – Chuck Berry. Kto robił pod sceną za Vincenta Vegę, a kto za Mię Wallace?

„Wehikuł czasu” – Dżem. „Znacie coś Dżemu?” – na szczęście to pytanie nie padło z sali.

„(I Can’t Get No) Satisfaction” – The Rolling Stones. Wprawdzie nie zagrali „Riders on the Storm”, co byłoby dobrym zwieńczeniem koncertu w obliczu nadciągającej ulewy, ale i tak czuję pełną satysfakcję muzyczną!

piątek, 14 lipca 2023

Janerka spod kaszkietu zerka

Gdy Lech Janerka stanął dziś przed mikrofonem i zaczął bezgłośnie poruszać ustami, bo „nie działały przody” (jak zauważył jakiś bystrzacha z widowni), przypomniał mi się jego olsztyński koncert z 1994 roku, który też miał swoją pozamuzyczną dramaturgię (tzn. mógł w ogóle nie dojść do skutku).


Na szczęście już po chwili dzielni akustycy podłączyli co trzeba z czym trzeba i zapomnieliśmy o tym drobnym incydencie. Muzyka bardzo szybko rzuciła nas na kolana, co było o tyle dobre, że dupa boli od siedzenia na tych twardych i żebrowanych zupełnie w oderwaniu o anatomii ławkach (niestety, to tylko metafora).

Początkowo miałem trochę trudności z odróżnieniem dźwięków elektrycznej wiolonczeli od gitary, ale albo akustyk się ogarnął, albo ja lepiej zsynchronizowałem ucho z okiem. Były momenty, że zespół brzmiał jak współczesny King Crimson, co jest o tyle niesamowite, że w nieistniejącym już chyba zespole Roberta Frippa ostatnio grało sześć osób, a tu mieliśmy cztery.

Janerka, ukryty pod mocno wysuniętym do przodu kaszkietem, zagrał chyba wszystko to, czego elitarna (wypełniona mniej więcej połowa amfiteatru) publiczność oczekiwała. Wszystkie „przeboje” i przeboje Klausa Mitffocha oraz ze swojej solowej kariery. Kto był, nie żałuje żadnej z 99 złotówek wydanych na bilet. Drogo? To tylko złotówka za minutę. Janerka grał prawie dwie godziny i „bisował” jakieś sześć razy (żart dla wtajemniczonych).


Archiwalny kącik prasowy, czyli zeznania Lecha Janerki dla miesięcznika „Non Stop” w 1985 roku: