sobota, 5 listopada 1994

Jak dwadzieścia lat temu

Na przygotowanym przez Wojtka Froma sobotnim koncercie Edyty Bartosiewicz czuć było wyraźnie klimat lat 70-tych. Można go było odnaleźć nie tylko w muzyce wokalistki i jej stroju, ale również w samej atmosferze miejsca, gdzie odbywał się koncert. Ustawiona na estradzie kina „Kopernik” aparatura, słuchacze w wygodnych fotelach - dziś takie koncerty ogląda się właściwie tylko na kasetach wideo. A w Olsztynie taki występ odbył się w sobotę. I nie jest to wcale zarzut.

Przed Bartosiewicz miał wystąpić lokalny bard Radosław Ciecholewski. Niestety, zatrzymały go obowiązki w teatrze, co licznie zgromadzona (ponad 600 osób) publiczność przyjęła ze zrozumieniem.
Swój pierwszy olsztyński koncert Edyta zaczęła mocnym akcentem – „Get Off of My Cloud” Stonesów, jednym z dwóch obcych utworów w swym obecnym repertuarze. Zaśpiewała większość piosenek ze swej drugiej, i jak na razie ostatniej, płyty „Sen”, poza tym kilka z pierwszego albumu „Love”. I słuchając Edyty naprawdę można było uwierzyć, że to koncert sprzed 20 lat. Wokalistka poruszała się na pograniczu amerykańskiego rocka, bluesa, a nawet rhythm and bluesa i country - w sumie tradycyjnych gatunków. Paradoksalnie najbardziej współcześnie zabrzmiała na koncercie piosenka rzeczywiście stara – „Move Over” Janis Joplin. W ciężkiej, hardrockowej wersji Bartosiewicz utwór ten brzmi jakby powstał w Seattle.
Koncert w sumie udany, choć może z przetrąconą dramaturgią - po kilku przebojach trochę mniej znanych utworów, na koniec oczywiście „Sen”, potem krótki bis, w którym ponownie „Sen”...

sobota, 22 października 1994

Kanter Hut

Dwaj koledzy dziennikarze sprowadzili do Olsztyna katowicki zespół Kat.

Przed Katem zagrał szczycieński Hunter. Na koncert przybyło około dwustu, obowiązkowo długowłosych i ubranych na czarno, osób. Frekwencja niezbyt duża (mimo potężnej akcji plakatowej), ale należy pamiętać, że w tym czasie odbywał się w Olsztynie drugi koncert - w Regionalnym Ośrodku Kultury grały kapele punkowe.

piątek, 7 października 1994

Natchnione stany Santany

Po lipcowym koncercie Boba Dylana rozbestwiłem się i, korzystając z pomocy osiadłego w stolicy Marka S., który kupił mi bilet, pojechałem podekscytowany na koncert Carlosa Santany. Artysta nieco może zapomniany w pierwszej połowie lat 90., ale przecież jedna z gwiazd Woodstocku 1994, który z zapartym tchem śledziłem w sierpniowe noce w telewizyjnej Dwójce. Ale oczywiście był przede wszystkim jednym z najważniejszych odkryć oryginalnego Woodstocku 1969. I dlatego miałem ciary jadąc na Torwar.


Piszę Carlos Santana, a to był przecież koncert grupy Santana. To jednak różnica. Więc nie jazz, nie blues, nie fusion (różne miał przypadki w karierze solowej Carlos Santana), a klasyczny rock latynoski w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Carlos zaczął od „Angels All Around Us” i od tego, że to jego pierwsza wizyta w „sercu naszego domu” (znaczy się w stolicy). I w ogóle zasiał w nas mistykę.


Potem energetyczne (dziś będą albo energetyczne, albo nieliczne liryczne kawałki) „(Da le) Yaleo” połączone z „Hannibal”. Potem „Sonny Sharrock”, hołd dla zmarłego 25 maja Sonny’ego Sharrocka, jazzowego gitarzysty (więc jednak jazz), w którym pierwsze poważniejsze solo zagrał Jorge Santana, oczywiście pod czujnym okiem starszego brata.


A potem zaskoczenie – fantastyczny temat „Maggot Brain” zespołu Funkadelic (powiedziałbym, że funk, ale to mało funkowe jednak jest), w którym bracia pograli solówki na przemian i wspólnie. Kolejno „Angel Love (Come for Me)” oraz przesłynne „En Aranjuez con tu amor”, czyli po prostu „Concierto de Aranjuez” Joaquína Rodrigo z 1939 roku. I na dokładkę kolejne covery, czyli „Peace on Earth... Mother Earth... Third Stone From the Sun” (trochę Coltrane’a, trochę Hendriksa i trochę Santany).


Potem „Luz, amor y vida”, za chwilę „Guajira”, „When You're in Love” i „Black Magic Woman” (to Petera Greena jest, wiem, że wiecie i wiecie, że ja wiem) połączone z „Gypsy Queen” (to Gábora Szabó jest, nie wiem, czy wiecie i nie wiecie, czy ja wiem).


I kolejne magiczne chwile: „Oye como va” (z zaproszonymi na scenę dzieciakami do wybijania rytmu) oraz „Samba pa ti” (kochamy ten utwór tak bardzo, że Carlos dostaje od publiczności kolorową czapkę, która przystraja główkę gryfu jego gitary).


Potem „Bacalao con pan”, „Why Can't We Live Together”, „Toussaint L'Ouverture”.


I robi się jak na Woodstock, rytmicznie klaszczemy w oczekiwaniu na „Soul Sacrifice”, okraszone na koniec wspólnie zaśpiewanym z publicznością (!) cytatem z Coltrane’a („A Love Supreme”) oraz pięciominutowym solo na perkusji Billy’ego Johnsona.


Kochamy oczywiście również kolejne dwa utwory. Najpierw „Europa (Earth's Cry, Heaven's Smile)” a potem „Jin-go-lo-ba”, w czasie którego Carlos przedstawia członków swego zespołu, dając każdemu kilkanaście sekund na solówkę.


W czasie „Jin-go-lo-ba” Santana żegna publiczność, przesyła duchowe pozdrowienie i życzy bezpiecznego powrotu do domu.


I chyba są jakieś bisy sygnowane przez Santana Brothers, czyli „Transmutation” oraz „Industrial”, ale ja już jestem w drodze na Dworzec Centralny…


No dobra, kto wystąpił:
Carlos Santana – gitara
Jorge Santana – gitara
Alex Ligertwood – wocal
Chester Thomson – instrumenty klawiszowe
Karl Perazzo – instrumenty perkusyjne (o, to ten na zdjęciu)
Raul Rekow – kongi
Billy Johnson – perkusja
Myron Dove – gitara basowa (to przez niego mało nie zszedłem na zawał, gdy stojąc z prawej strony sceny metr od głośnika obserwowałem poruszającą się w rytm basu z amplitudą jakichś 50 centymetrów jego membranę, która jednocześnie oddziaływała na mnie fizycznie niczym fala uderzeniowa po wybuchu dwutonowej bomby).


Koncert odbył się w ramach trasy Sacred Fire, z którą grupa Santana objechała w 1994 roku świat lansując album… koncertowy „Sacred Fire: Live in South America” z 1993 roku. Dzięki!


A to było tak:

Angels All Around Us


(Da le) Yaleo # Hannibal


Sonny Sharrock


Maggot Brain (utwór Funkadelic)


Angel Love (Come for Me)


En Aranjuez con tu amor (autor Joaquína Rodrigo)


Peace on Earth... Mother Earth... Third Stone From the Sun...


Luz, amor y vida


Guajira


When You're in Love


Black Magic Woman (utwór Fleetwood Mac) # Gypsy Queen (utwór Gábora Szabó)


Oye cómo va (utwór Tito Puentego)


Samba pa ti


Bacalao con pan


Why Can't We Live Together (utwór Timmy’ego Thomasa)


Toussaint L'Ouverture


Soul Sacrifice


Europa (Earth's Cry, Heaven's Smile)


Jin go lo ba (utwór Babatunde Olatunji’ego)

piątek, 30 września 1994

Kultowa balanżka

Głośno, choć niezbyt tłumnie, obchodzono w piątek trzylecie Pubu From. Na swą imprezę Wojciech From zaprosił do hali „Startu” przede wszystkim Kult (co zapewniło frekwencję) oraz swych znajomych artystów (co zapewniło różne wrażenia...).

Imprezę rozpoczęło tradycyjne ostatnio na olsztyńskich koncertach... oczekiwanie na rozpoczęcie. Podobno przyczyną ponadgodzinnego opóźnienia była kradzież sprzętu. Tak przynajmniej oznajmił Konjo, który w swym tradycyjnym (nudnym już nieco) stylu zapowiedział „balanżkę”, czyli trzylecie Pubu From.
Muzyka rozpoczynającego występ Atrocious Filth jest trudna, mroczna i nieprzystępna, dobrze jednak robi percepcji tej muzyki stanie pod samą sceną, a jeszcze lepiej przy głośnikach. Piekielny grzmot wywołuje wtedy stosowne wrażenie. Nie tyle muzyczne, co czysto fizyczne...
Wylansowany przez Konja pan Witek, który wystąpił po Atrocious Filth, trąci już nieco komercją. Nie śpiewane przez niego piosenki, które z założenia są pretensjonalne, ale właśnie pan Witek. Pomysł z panem Witkiem, którego nazwałbym Nikiforem polskiej sceny muzycznej, jest dobry na jeden występ, na jedną piosenkę na koncercie, ale nie na wypełnianie cennego czasu zgromadzonej publiczności.
Kolejnym podmiotem wykonawczym był Sławek Pytliński. W kolejce po piwo można było obejrzeć filmy. Najpierw epatujące pięknem przyrody, później brutalne japońskie kreskówki. Potem jeszcze Lary z Ujadalsów usiłował rozruszać publiczność puszczaną z taśmy muzyką reggae. Widownia myślała już jednak tylko o Kulcie. Gdy więc nagle na scenie pojawił się Kazik, wszyscy stanęli na równe nogi (bo od występu pana Witka siedzieli lub leżeli).
Kult zaczął długą, wolną wersję „Celiny”. Utworów ojca Kazika (Stanisława Staszewskiego) było na piątkowym koncercie sporo: „Baranek”, „Knajpa morderców”, „Inżynierowie z Petrobudowy”, „Kurwy wędrowniczki”.
Wbrew przypuszczeniom Kult nie zaprezentował nowych piosenek, prawie w całości oparł swój występ na starych utworach. Jedynym nowszym, nieogranym jeszcze utworem były „Ręce do góry”. Większość kawałków pochodziła z ostatnich dwóch-trzech lat. Pierwszą piosenką z lat 80-tych było „Hej, czy nie wiecie", potem jeszcze „Arahja”, „Generał Ferreira”, „Krew Boga” i „Polska”.
Były też inne stare piosenki, ale obce: „Passenger" Iggy’ego Popa oraz „Dziewczyna o perłowych włosach” - superprzebój węgierskiej Omegi. Jeśli policzyć polskie piosenki, które Kult śpiewa stale, angielskiego „Passengera”, węgierską „Dziewczynę o perłowych włosach” (nawet nie będę starał się tego napisać w oryginale) i fragment w jidysz w finale koncertu, to okaże się, że Kazik jest niezłym poliglotą (a przecież zespół ma w repertuarze również piosenkę po rosyjsku).
Po „Polsce” Kult zabisował tylko jeden raz reggae’ową wersją „Piosenki młodych wioślarzy”, w którą wplótł fragment rapowego utworu z solowego repertuaru Kazika oraz wspomniany już kawałek w jidysz.

Kącik okładkowy, czyli miałem taką kasetę jednego z podmiotów wykonawczych (z ciekawości, nie dla jakichś uniesień artystycznych):

I miałem też sporo kaset Kultu, a na nich utwory, które pojawiły się na tym koncercie:




piątek, 23 września 1994

Znienacka

To było piątkowe wrześniowe popołudnie.

23 września 1994 roku pełniłem dyżur reporterski w GW. Starzy wyjadacze poszli sobie do domu, w końcu było już po godz. 15.00. Nagle (znienacka, że tak powiem) radio podaje, że w Morągu zmarł Zbigniew Nienacki. Dzwonię do Tadzia, naszego redakcyjnego guru od kultury, ale ten bagatelizuje sprawę. „E tam, nie ma o czym pisać...”. Środowisko literackie lubi pielęgnować urazy, nawet w obliczu spraw ostatecznych. Może Tadzio nie trawił Nienackiego za jego działalność w PZPR i ORMO. A może po prostu nie spodobała mu się poetyka Skiroławek...
Wspólnie z kolegą wysmażyliśmy naprędce tekścik. Ja dzwoniłem do morąskiego szpitala, kolega przygotował krótki biogram. Notka ukazała się w sobotnim wydaniu. Czułem się dziwnie, żegnając po 20 latach od pierwszego spotkania z Panem Samochodzikiem jego autora.

sobota, 20 sierpnia 1994

Schody wytrzymały

Całą dobę spędzili na ruchomych schodach IV peronu Dworca Centralnego w Warszawie harcerze z 2. Olsztyńskiej Męskiej Drużyny Harcerskiej „Szarpie”. Dzięki temu trafią do Księgi Rekordów Guinnessa.

Na pomysł bicia rekordu Guinnessa harcerze wpadli przed rokiem - oczekiwali na pociąg i umilali sobie czas jazdą na schodach. Potem jeden z nich przyniósł na zbiórkę Księgę Rekordów Guinnessa...


Po rocznej korespondencji z Biurem Guinnessa ustalono warunki próby: jeździ dziewięć osób, dwie mogą odpaść. Przysługuje pięć minut przerwy na godzinę, można je kumulować, np. po trzech godzinach - 15 minut. Liczy się łączna odległość jaką pokonają wszyscy zawodnicy.


Harcerzom udało pozyskać się sponsora - Stomil Olsztyn SA.


Do próby przystąpili w piątek. Dokładnie o godz. 11.00 rozpoczęli pierwsze okrążenie. Na starcie stanęli: Wojciech Śmieszek (drużynowy), Adam Śmieszek, Andrzej Kozłowski, Roman Rosiński, Tomasz Jarmuszewicz, Cezary Zyśk, Wojciech Dudziec, Radosław Kaługa i Michał Wawrzyniak. Przybył sam naczelnik ZHP hm. Ryszard Pacławski.


Miny harcerzy z początku raźne, dowcipkują, rozmawiają ze sobą. Po godzinie proszą o gazety, następnie żądają posiłków.


Prasy i jedzenia harcerzom nie zabrakło. Zadbały o to dziewczęta z 6. Olsztyńskiej Drużyny Harcerek „Dysk”, które pomagały druhom w próbie. A za liczenie okrążeń odpowiadał phm. Mariusz Bółkowski, założyciel drużyny.


Pierwsza przerwa po sześciu godzinach. Chłopcy nagle znikają - pobiegli do WC. Dalszą część przerwy spędzają na materacach. Harcerki masują im zastałe mięśnie. Stary rekord należący do studentów z RPA pada o 23:43. Padłby pół godziny wcześniej, ale druhowie postanowili poczekać na telewizję i zrobić wcześniej przerwę. Spóźniona ekipa „Na sportowo odlotowo” zarejestrowała rekordowe 951. okrążenie, dające 214 km. Rekord uczczono szampanem, rzecz jasna bezalkoholowym.


Kryzys przychodzi nad ranem. Niektórzy przysypiają, ale budzi ich szybko koniec schodów. Przechodzą więc niemrawo na kolejny odcinek i znów zamykają oczy.


Po porannej przerwie wraca forma. O 10:43 pada kolejna granica - 400 km! Harcerze postanawiają zakończyć próbę dokładnie o 11.00. O 10.59 rozpoczyna się ostatnie, 1797 okrążenie. Łącznie - 406,5 km. Sporządzony po zakończeniu próby protokół potwierdza dwóch mężów zaufania - naczelnik Związku Harcerstwa Polskiego i naczelnik Dworca Centralnego. Protokół trafi do Biura Rekordów Guinnessa, które na jego podstawie uzna (bądź nie) rekord.


Bicie rekordu ściągnęło na Dworzec Centralny prawie wszystkie warszawskie i ogólnopolskie media. Przez całą dobę harcerzy „jeżdżących swoje” odwiedziło ponad 20 ekip telewizyjnych, radiowych i dziennikarzy prasowych. Dłuższą relację z bicia rekordu będzie można zobaczyć w piątek o 8:40 w programie „Na sportowo odlotowo” (TVP 1).


Będąc rzecznikiem prasowym miałem zatem pełne ręce roboty, ale jak widać nie o godzinie 20:37…


Byli też inni obserwatorzy. Pod koniec próby na IV peronie pojawił się olsztyński poseł Marcin Święcicki. O próbie dowiedział się z prasy, a że właśnie przebywał w Warszawie, postanowił odwiedzić olsztyńskich harcerzy. Wśród harcerzy pojawił się też (już zupełnie przypadkowo) pan Witek z gdańskiego programu „Lala Mi Do”, który jechał na koncert na Torwarze. Umilił kilka minut zawodnikom jedną ze swych piosenek. I w ogóle nie brakowało obserwatorów krótko-, średnio- i długoterminowych.

niedziela, 24 lipca 1994

Blues ci wszystko wybaczy

Nocnym jam session zakończyły się w niedzielę III. Olsztyńskie Noce Bluesowe. Najbardziej wytrwali i odporni na organizacyjne nieporozumienia mogli wysłuchać kilkunastu wykonawców, którzy w różnych konfiguracjach zagrali łącznie ok. 25 godzin bluesowej muzyki.



Na koncerty sprowadzono prawie całą czołówkę polskiego bluesa, wystąpili: Gang Olsena, Hot Water, Nocna Zmiana Bluesa, Zdrowa Woda, Easy Rider, Kasa Chorych.


Gwiazdami Nocy byli Tadeusz Nalepa i Michał Urbaniak oraz Stanisław Sojka. Do pełni szczęścia zabrakło chyba tylko Martyny Jakubowicz, Dżemu (który ma ostatnio kłopoty personalne), Ireneusza Dudka i Jana Skrzeka.


Największa, choć nie tak znów wielka, frekwencja była na piątkowym koncercie.


Magnesem był oczywiście Nalepa - widzów, równych wiekiem ojcowi polskiego bluesa, jak i młodszych, przybyło do „Uranii” kilkuset. Wydarzeniem imprezy miał być pierwszy oficjalny wspólny występ Tadeusza Nalepy i Michała Urbaniaka. Miał być, ale nie był. Urbaniak większość występu zajmował się naprawą swej przystawki do skrzypiec, właściwie nie pograł. Jedyne dłuższe solo zagrał w „Gdybym był wichrem”. Nalepa sprawiał wrażenie zmęczonego i niechętnego całemu temu zamieszaniu. Dał szybki bis i... pojechał spać do hotelu. Nie pojawił się w ogóle na jam session.


Artystycznie III. Olsztyńskie Noce Bluesowe należy uznać za udane. Kilkudziesięciu muzyków przez łącznie ok. 25 godzin zagrało tyle radosnego bluesa, że najwięksi nawet jego fani powinni czuć się usatysfakcjonowani.


Ilość przeszła również w jakość. W „Uranii” zespoły dały z siebie wszystko, jak na prawdziwych artystów przystało niezważając na słabą frekwencję. Przedstawmy tylko fragment długiej listy zagranych standardów: „Sweet Home Chicago”, „Hey Joe”, „Purple Haze”, „Gloria”, „Hear My Train A-Comin'”, „Roadhouse Blues”, „Maggie M'Gill”, „Little Wing”, „I'm A Man”, „Who Do You Love?”, „Red House”, „Bad Love”, „Blue Suede Shoes”, „What a Wonderful World”, „On the Road Again”, „What'd I Say”, „Cocaine”, „Knockin' on Heaven's Door” i przedwojenny szlagier „Na pierwszy znak”.


Szczególnie ciekawe chwile czekały na słuchaczy w galerii OKOP, gdzie odbywały się nocne, kończące się o 4-5 rano improwizowane spotkania muzyków występujących wcześniej w „Uranii”.


Łączone składy, zmiany instrumentów, granie standardów mogło się podobać. Gwiazdą jam session był poznański zespół Hot Water. Nie oszczędzał się w OKOP-ie również Krzysztof Ścierański, który wpadał co wieczór do Olsztyna znad jeziora, gdzie wypoczywa.


No i Tom Shaka, amerykański Europejczyk, który zakończył w niedzielę część oficjalną III. ONB.

wtorek, 19 lipca 1994

Przybyłem, przepłaciłem, zobaczyłem

Z pewnym niepokojem jechałem do stolicy na koncert Boba Dylana. Krakowska impreza okazała się częściowo niewypałem (Dylan przerwał swój występ), jakie niespodzianki czekają na mnie w Warszawie?

Mieszkanie poza Warszawą ma kilka plusów i wśród innych ten minus, że trudno się dostać na najważniejsze koncerty. W Polsce ciągle nie można kupić czy zamówić biletów telefonicznie, organizatorzy koncertów nie mają zorganizowanej sieci sprzedaży. Co pozostaje mieszkańcowi np. Olsztyna? Albo dwukrotna podróż (raz po bilet, raz na koncert), albo szukanie znajomych w stolicy, albo jechanie w ciemno. Wybrałem z konieczności tę trzecią możliwość.
Niespodzianek nie było. Zgodnie z przewidywaniami na kilka godzin przed koncertem pod Salą Kongresową stał tłumek osób oczekujący na bilety oraz równie licznie zgromadzone „koniki", które na początek rzucały od niechcenia „milion" za bilety kosztujące 300-600 tys. zł. Na to byłem przygotowany - każdy konik podaje taką samą maksymalną cenę. Zresztą – „to jedna firma”, jak mówili o sobie. Konie bluffują na potęgę - dwojgu Anglików usiłowali sprzedać bilety po 100 marek czyli 1,4 mln zł.
- Nie mam tyle - mówię jak najbardziej obojętnie proponującemu mi bilet. Kupowanie biletu u konika to wojna nerwów. Najbardziej odpornym nerwowo czasami udaje się kupić bilet nawet poniżej ceny nominalnej. Na kilka godzin przed koncertem, gdy pani siedząca w kasie powtarza tylko „Nie ma, nie ma”, koniki podbijają maksymalnie cenę i głównie wówczas zarabiają. Zdesperowany fan Dylana (jak na przykład ja) jest w panice zdolny zapłacić każdą cenę. Jechałem z mocnym postanowieniem, że przeczekam. Nie wytrzymałem jednak - zaproponowany za milion bilet kupuję za 700 tys. zł, nie do końca przekonany, że robię dobry interes, gdyż w kasie kosztowałby mnie tylko 300 tys.


Na godzinę przed koncertem widzę, że jednak przepłaciłem - ceny biletów spadają. Kwadrans przed 19.00 można już dostać bilet po cenie nominalnej. Cóż, przegrałem wojnę nerwów. Z dwojga złego lepiej jednak przepłacić, niż pojechać do Warszawy i nie zobaczyć artysty, który gdyby przestał śpiewać nawet przed moimi urodzinami, to i tak przeszedłby do historii nie tylko muzyki rockowej, ale i całej kultury XX wieku.
Evergreen bez kompleksów
Bez kompleksów zaśpiewała Katarzyna Kowalska z zespołem Evergreen, która pięcioma piosenkami rozpoczynała zarówno krakowski, jak i warszawski koncert Boba Dylana. Bo i o żadnych kompleksach nie może być mowy - Kowalska śpiewa lepiej od Dylana. Nie za śpiew jednak cenimy Dylana.
Gdy kilka minut po 20.00 artysta wszedł na scenę - Kongresowa zagrzmiała gromkimi brawami. Dylan nagrał już w swej ponadtrzydziestoletniej karierze prawie 40 płyt, więc miał w czym wybierać przygotowując repertuar na koncert w Polsce. Po zaprezentowanych piosenkach widać, że to twórca ciągle aktywny, nie odcinający jedynie kuponów od sławy zdobytej przed laty. Większość piosenek na wtorkowym koncercie pochodziła z ostatnich płyt Dylana, choć można sądzić, że większość publiczności przyszła wysłuchać „Blowin' In The Wind”, „The Times They're A-Changin'” czy też „Like A Rolling Stone". Nie wszystkie z tych piosenek Dylan w Warszawie zaśpiewał, ale części z nich publiczność się doczekała.
Pierwszym utworem, który publiczność rozpoznała było „Just Like A Woman", w całkiem innej, niż przed laty, aranżacji - w zespole akompaniującym Dylanowi brak było klawiszy. Zaraz potem „All Along The Watchtower", znów w całkiem innej niż na płycie „John Wesley Harding" aranżacji – przejętej od Jimiego Hendriksa.
W kolejnym utworze Dylan sięgnął w końcu po harmonijkę. Wprawdzie pokazał, że nie umie na niej grać, ale publiczności to nie przeszkadzało, nawet nagrodziła solo brawami.
Po kolejnych dwóch piosenkach nastąpiła część akustyczna koncertu - dwie gitary akustyczne, banjo, kontrabas, harmonijka Dylana (tym razem zabrzmiała bardziej przekonywująco). W tej części zabrzmiał wczesny protest song „Masters Of War" z drugiej płyty „The Freewheelin' Bob Dylan", utwór już 31-letni.
Po 80 minutach Dylan zakończył swój występ, ale był oczywiście bis, w którym artysta zaśpiewał m.in. „Blowin' In The Wind". Na nic dały się kolejne brawa - Dylan już nie wyszedł.
Kilku utworów zabrakło - z pewnością "The Times They're A-Changin'" i “Like A Rolling Stone", może również “Ballad Of Hollis Brown", “Highway 61 Revisited". Cóż, nie można mieć wszystkiego naraz. Po przerwanym krakowskim koncercie Bob Dylan obiecał, że jeszcze wróci do Polski. Może wówczas łatwiej będzie można kupić bilet, ja nie przepłacę ponaddwukrotnie, a Dylan zaśpiewa wszystkie wymarzone przeze mnie utwory...


Refleksja po latach:
Tyle zmian... Rzecz dzieje się w epoce przed denominacją (bilety po 300 tys. zł), internetu właściwie nikt nie znał (a już tylko fantaści mogli sądzić, że przez komputer będzie można kupić bilet). Dziś bilety kosztowały tylko 260 zł, czyli po staremu 2,6 mln zł. Jakby nie patrzeć - 9 razy drożej niż 14 lat temu. Więc może jednak wtedy nie przepłaciłem? :)


Utwory, jakie dane mi było usłyszeć na żywo 19 lipca 1994 roku:

1. Jokerman


2. Just Like a Woman


4. You're a Big Girl Now


5. Tangled Up in Blue


6. Under the Red Sky


7. Mama, You Been on My Mind (akustycznie)


8. Masters of War (akustycznie)


9. Love Minus Zero/No Limit (akustycznie)


10. God Knows


11. In the Garden


12. Maggie's Farm


14. It Ain't Me, Babe (akustycznie)


15. Blowin' in the Wind (akustycznie)


Wykonawcy:
- Bob Dylan – śpiewa, gitara, harmonijka (4-7, 14),
- Bucky Baxter (electric slide guitar oraz pedal steel guitar, czyli elektryczna gitara hawajska),
- John Jackson – gitara
- Tony Garnier – bas
- Winston Watson – perkusja i instrumenty perkusyjne.

Kącik okładkowy, czyli miałem wtedy taką kasetę:

sobota, 16 lipca 1994

Mistrz z cudzym wiosłem

Na zamkowym międzymurzu odbyła się dziś przygrywka III. Olsztyńskich Nocy Bluesowych. Wznowiona po dziesięciu latach impreza zapowiada się interesująco pod względem artystycznym. Oby również organizacyjnym...

Bilety na przygrywkę kosztowały 100 tys. zł, większość osób przyszła z pewnością zwabiona nazwiskiem Tadeusza Nalepy. Poznańska grupa Hot Water miała, w mniemaniu sporej części publiczności, przygrywać mistrzowi.
Hot Water zaczął spokojnie, momentami w stylu J.J. Cale'a. - To jazz? - zapytała cicho jedna z mniej zorientowanych słuchaczek sobotniego koncertu. - Blues to jedna z form jazzowych - wyjaśnił z miną znawcy jej towarzysz.
Blues to przede wszystkim standardy. Tych na przygrywce do nocy bluesowych nie zabrakło. Było „All Along the Watchtower” Boba Dylana, „Who Do You Love?” Bo Diddleya, „Gloria” Vana Morrisona, „I'm Going Home” Ten Years After i wiele innych.
Hot Water pokazał się z jak najlepszej strony, długim kilkugodzinnym koncertem dał przedsmak tego, co czeka nas podczas Nocy Bluesowych, a zwłaszcza podczas nocnych jamów.
W czasie jednej z przerw odbyła się konferencja prasowa z Tadeuszem Nalepą. Kontrowersję wzbudziła kwestia występu Nalepy na przygrywce. Mistrz nie wiedział, że ma zagrać tego wieczora. Co więcej - stanowczo odmawiał wzięcia gitary do ręki. Ostatecznie z Hot Water zagrał i Tadeusz Nalepa (choć z wyraźną niechęcią i na nie swoim „wiośle”), i przybyły trochę później Krzysztof Ścierański. Nalepa wykonał trzy utwory, wśród nich najgoręcej oczekiwane przez publiczność „Kiedy byłem małym chłopcem” („Tadziu, a-moll” - ktoś życzliwie podpowiadał) i o wiele lepiej dziś brzmiące „Oni zaraz przyjdą tu”.
Po ostatecznym zejściu ze sceny Nalepy pojawił się Krzysztof Ścierański, który pierwszy utwór zagrał na gitarze... solowej, choć wiadomo, że jest mistrzem basu. Po kilkunastu minutach Ścierański powrócił do Hot Water już ze swym podstawowym instrumentem. Około północy muzycy zeszli ze sceny, a organizatorzy zakończyli przygrywkę. Okazało się jednak, że Ścierańskiemu to za mało. Już na zupełnym luzie muzycy pojamowali jeszcze przez godzinę.

piątek, 24 czerwca 1994

Basista nie spadł ze sceny

Najgłośniejszą (dosłownie!) imprezą Dni Olsztyna był koncert nad Łyną zorganizowany przez Wojtka Froma. Zagrała rockowa czołówka Olsztyna. Przeważała muzyka industrialna, choć były też akcenty lżejsze.

Nad Łyną za akademikiem WSP zgromadziło się w piątkowy wieczór kilka tysięcy nie tylko młodych ludzi. Mimo że koncert rozpoczął się z ponaddwugodzinnym opóźnieniem, ludziom to chyba nie przeszkadzało. Całą ich uwagę pochłonęło piwo, ognisko, kiełbaski. Piwo nie wpłynęło na szczęście negatywnie na zachowanie widzów - było spokojnie. Agresywna muzyka też raczej łagodziła, niż brutalizowała obyczaje. Imprezę zaczęła (dwukrotnie z powodu awarii zasilania) Zaraza. Występ dobry, choć nie udało się zespołowi osiągnąć swojego brzmienia. Screen zagrał lepiej (wyraźniej!) niż na „Stage of Power”, w końcu można było usłyszeć wiolonczelę, a basista nie spadł ze sceny.
Prawie świtało, gdy zagrał Vader. Gwiazdy powinny występować na takich koncertach jednak wcześniej. Przerzedzona mocno publiczność nie przystoi grupie międzynarodowej sławy.

poniedziałek, 2 maja 1994

Makaron pełnomuzyczny

Mimo swych oczywistych niedociągnięć organizacyjnych „Makaron '94” był przede wszystkim wspaniałą ucztą muzyczną. Wszystkie trzy gwiazdy, Illusion, Lech Janerka i Golden Life, nie zawiodły, dały koncerty na wysokim poziomie. Szkoda tylko, że prawdopodobnie na kolejny koncert rockowy w auli WSP przyjdzie jeszcze długo poczekać. Najważniejsze jednak, że muzyka się obroniła. Na przyszłość organizatorzy takich imprez powinni zastanowić się lepiej nad swoimi (i publiczności) możliwościami.


Muszelki
Piątkową gwiazdą, jak się okazało zasłużenie, był zespół Illusion. Na pierwszy ogień poszły jednak dwie olsztyńskie grupy - Prelegant i Katharsis. Obydwie kapele grały już ze sobą razem jako zespoły rozgrzewające publiczność podczas lutowego koncertu Big Daya w „Akancie”. Prelegant zabrzmiał dużo lepiej niż przed trzema miesiącami. Zaczęli od energicznego bluesa, co pozwalało żywić nadzieję, że zespół osiągnął w końcu wyraziste, własne brzmienie. Niestety, dalsza część występu Prelegenta pokazała, że chłopcy ciągle jeszcze szukają własnych dźwięków, a obecnym ich stylem jest... brak stylu. W sumie jednak - postęp. I jeszcze taka uwaga - jeden z wokalistów śpiewa źle, drugi lepiej (choć też nie doskonale), więc może ten gorszy zająłby się po prostu tylko gitarą?
Katharsis został przyjęty przez publiczność bardzo chłodno, pod sceną bardzo się przerzedziło. Nic dziwnego, grupa z obecnym repertuarem mogła by być gwiazdą na początku lat osiemdziesiątych. Dość nieudolne granie w stylu TSA (zwłaszcza maniera wokalisty) połączone z tekstami rodem z Pikniku Country, zupełnie nie ruszyło publiczności. [sorry, chłopaki – przypisek 2020]
Gdy jednak Katharsis zakończyło swój występ, a na estradę weszli muzycy Illusion, pod sceną zrobił się niezły tłok. Publiczność wyraźnie czekała na tę chwilę. Rozpoczęło się nieustanne skakanie ze sceny, w końcu utworzyła się kilkunastoosobowa kolejka, w której trzeba było cierpliwie odczekać, żeby straceńczo rzucić się w falujący tłum.
Tomek Lipnicki, gitarzysta i wokalista, jak i cały zespół, pokazali, że potrafią bawić się i żartować na scenie. Tomek na samym początku zapowiedział, że zaczną od utworu... na bis. W czasie wieczoru usłyszeliśmy kilka przebojów zespołu, wspólnie zaśpiewanych z publicznością (m.in. „Cierń” oraz „Na luzie”).
Były też dwa, a właściwie trzy, obce utwory. W połowie występu Illusion zagrał hendriksowskie „Purple Haze”. Wersja bardzo gęsta, niezbyt odległa od oryginału (ale też nie naśladowcza). Polskie zespoły grają coraz więcej utworów Hendriksa, można by pomyśleć o polskim „A Tribute to Jimi Hendrix” - IRA („Hey Joe”), Houk („I Don’t Live Today”)...
Dwa kolejne obce utwory były na bis. Najpierw sam Tomek zaśpiewał „ludowy” przebój „O, jak bardzo cię kocham", potem cały zespół zagrał „Love Me Do” Beatlesów, piosenkę z 1962 r., dwa razy zatem starszą od słuchaczy piątkowego koncertu. Wersja tradycyjna i nowoczesna zarazem, w dużo lepszym stylu niż kiczowate naśladownictwo Żuków [tylko których? – przypisek 2020].

Świderki
Drugi dzień koncertu przyniósł także spóźnienie, tym razem ponad półgodzinne. Wśród publiczności krążyły mrożące krew w żyłach opowieści o tym, że Lech Janerka... nie wystąpi.
Koncert rozpoczęła grupa Misera Puella. Oj, rzeczywiście bardzo nieszczęśliwa jest to dziewczynka. Członkowie zespołu chcą grać muzykę ambitną, na pewno inną, niż ta, która króluje na naszych rockowych estradach. Pierwsze dźwięki przywiodły na myśl dokonania trzeciego składu King Crimson. Potem okazało się, że to był zły trop - Misera Puella gra muzykę eklektyczną, bardziej już momentami przypominającą wczesne Pink Floyd. Szkoda jednak chłopców, którzy nie mieli szans na powodzenie wśród publiczności nastawionej raczej na czad. Dwa instrumenty klawiszowe i klarnet w składzie to za mało, żeby być oryginalnym zespołem. Potrzebny jest jeszcze czytelny pomysł na to.
Drugi zespół sobotniego wieczora, Seven Colours, zagrał o niebo lepiej, co można było usłyszeć już po pierwszych taktach muzyki. Sztandarowy utwór grupy, „Seven Colours”, przywodzi na myśl nagrania Fleetwood Mac z lat osiemdziesiątych, zwłaszcza w linii wokalnej. Nie jest to jednak chyba zespół na takie duże sale. Tydzień wcześniej widziałem „sevensów” w klubie „Sąsiedzi”, gdzie brzmieli znacznie lepiej.
Zgrzytem stylistycznym tego wieczora był występ zespołu Harlem, kapeli młodej, ale z muzykami o sporym stażu (m.in. w grupie Babsztyl). Harlem gra muzykę amerykańskiego Południa, dobrą może do słuchania w samochodzie, ale chyba nie dla olsztyńskiej młodzieży, która przez cały czas (już od występu grupy Misera Puella) siedziała sobie na podłodze i nie reagowała zbyt żywo. Harlem nie poruszył jej nawet takimi przebojami, jak „Honky Tonk Women” Rolling Stonesów (panowie, tak to się gra punk rocka, a nie klasykę rock and rolla) oraz „Knockin’ on Heaven's Door". W sumie - zespół zna swoje rzemiosło, ale lepiej by się sprawdził na (znowu) Pikniku Country niż na koncercie dla młodzieży. [aż dziw, że mnie nie naprali wtedy po mordzie – przypisek 2020]
Pogłoski o nieobecności Lecha Janerki okazały się nieprawdziwe. Wszedł na scenę, poprzestawiał trochę sprzęt, dostroił swój ośmiostrunowy bas i dał najlepszy koncert ze wszystkich, jakie odbyły się podczas „Makaronu”. Zaczął od utworu, który wykonywał przed dziesięciu laty w Olsztynie, jeszcze z zespołem Klaus Mitffoch – „Śmielej”. Potem zabrzmiały inne utwory, wszystkie przeboje z czasów Klausa oraz te stworzone już przez Janerkę samodzielnie. Ci, którzy sądzili, że Janerka gra spokojną muzykę, byli z pewnością zaskoczeni jego sobotnim koncertem w Olsztynie. Janerka z zespołem (gitara, perkusja i elektryczna wiolonczela, na której grała jego żona Bożena) zagrali momentami bardzo drapieżnie, wręcz punkowo. Koncert na bardzo wysokim poziomie.

Kolanka
W niedzielę na „Makaronie” mieli wystąpić z półtoragodzinnym programem prawdziwi Indianie. Show skończyło się po kilkunastu minutach, a i tak Indianie pokazali się olsztyńskiej publiczności tylko dlatego, żeby jej nie zawieść. Znowu nie dopisała organizacja - zabrakło tego, czy tamtego... Podobno Indianie nie mogli rozstawić swych wigwamów, zainstalować bębnów.

Nitki
W poniedziałek było jeszcze gorzej. Golden Life nie mógł wejść na salę WSP... Przez kilkadziesiąt minut fani Golden Life czekali na rozwój wypadków. Na szczęście na miejscu znaleźli się członkowie olsztyńskiego zespołu Big Day. Marcin Ciurapiński postanowił ratować honor naszego miasta i w ciągu godziny zorganizował nową salę na koncert. Przerzedzona nieco publiczność oraz muzycy przenieśli się do „Akantu”, rodzimego klubu Big Day.


Tam Golden Life dał niezły, pełen energii koncert. Muzycy chcieli z pewnością odwdzięczyć się oczekującej ponad dwie godziny na koncert publiczności. Publiczność była z pewnością zadowolona, bo w małej sali „Akantu” udało się zespołowi wytworzyć sympatyczną atmosferę beztroskiej zabawy, zaś między zespołem a widownią nie było właściwie żadnych barier.

Kamyk na szaniec

W poniedziałek 2 maja 1994 roku w sali Ośrodka Badań Naukowych im. Wojciecha Kętrzyńskiego w Olsztynie odbył się wernisaż wystawy „Kamyk na szaniec”.



We wspaniale przygotowanym przez Barbarę Wachowicz i olsztyńskich harcerzy kominku wzięli udział członkowie Szarych Szeregów, organizatorzy harcerstwa na Warmii i Mazurach przed wojną, żołnierze AK.


Poniedziałkowe spotkanie młodszego i starszego pokolenia harcerzy trudno nazwać po prostu wernisażem. Dla młodych harcerzy z hufca ZHP „Rodło” i z ZHR była to wspaniała okazja do prawdziwej lekcji patriotyzmu. Weterani ruchu harcerskiego ze wzruszeniem wspominali swoje przeżycia z lat wojennych, nie wstydząc się łez. Na zdjęciu pierwszy z lewej druh Czesław Truszkowski.


Spotkanie przybrało formę inscenizacji, w której harcerze z dwóch działających na terenie Olsztyna organizacji śpiewali razem piosenki, występowali w rolach bohaterów z książki „Kamienie na szaniec”.


Andrzej Kozłowski z 2 Olsztyńskiej Męskiej Drużyny Harcerskiej „Szarpie” wcielił się w postać druha Andrzeja Wajcowicza „Bacy”, harcerza batalionu „Zośka”, kompanii „Rudy”, plutonu „Alek”. „Baca” był obecny na kominku i ze wzruszeniem wsłuchiwał się w swoje własne słowa wypowiadane ustami młodego harcerza. Symboliczne zdjęcie – druh Andrzej z druhem Andrzejem. „Baca” zmarł w Olsztynie 14 marca 1996 roku.


Druhna Renata z ZHR zagrała postać Anny Wajcowicz, ps. „Hanka Kołczanka”, siostry „Bacy”, która zginęła pierwszego dnia Powstania Warszawskiego. Była łączniczką w tym samym plutonie, co brat. Przed powstaniem, w konspiracji, uczestniczyła m.in. w akcji sabotażowej „Tłuszcz-Urle”.


Piękny kominek sprawił, że obecnym udzielił się podniosły nastrój. Do śpiewania harcerskich piosenek włączali się wszyscy. Nawet Józef Grzegorczyk, prezydent Olsztyna, z uśmiechem śpiewał „Gdzie strumyk płynie z wolna” i inne stare harcerskie przeboje.


Gościem harcerzy był również poseł Marcin Święcicki.


Wystawa opowiada o Aleksandrze Kamińskim i bohaterach jego najsłynniejszej książki „Kamienie na szaniec”. Jest też część poświęcona historii i współczesności harcerstwa na Warmii i Mazurach oraz przebiegowi akcji „Burza” na Wileńszczyźnie.


Pamiątkowe zdjęcie harcerzy z hufca „Rodło”.