Mimo swych oczywistych niedociągnięć organizacyjnych „Makaron '94” był przede wszystkim wspaniałą ucztą muzyczną. Wszystkie trzy gwiazdy, Illusion, Lech Janerka i Golden Life, nie zawiodły, dały koncerty na wysokim poziomie. Szkoda tylko, że prawdopodobnie na kolejny koncert rockowy w auli WSP przyjdzie jeszcze długo poczekać. Najważniejsze jednak, że muzyka się obroniła. Na przyszłość organizatorzy takich imprez powinni zastanowić się lepiej nad swoimi (i publiczności) możliwościami.
Muszelki
Piątkową gwiazdą, jak się okazało zasłużenie, był zespół Illusion. Na pierwszy ogień poszły jednak dwie olsztyńskie grupy - Prelegant i Katharsis. Obydwie kapele grały już ze sobą razem jako zespoły rozgrzewające publiczność podczas lutowego koncertu Big Daya w „Akancie”. Prelegant zabrzmiał dużo lepiej niż przed trzema miesiącami. Zaczęli od energicznego bluesa, co pozwalało żywić nadzieję, że zespół osiągnął w końcu wyraziste, własne brzmienie. Niestety, dalsza część występu Prelegenta pokazała, że chłopcy ciągle jeszcze szukają własnych dźwięków, a obecnym ich stylem jest... brak stylu. W sumie jednak - postęp. I jeszcze taka uwaga - jeden z wokalistów śpiewa źle, drugi lepiej (choć też nie doskonale), więc może ten gorszy zająłby się po prostu tylko gitarą?
Katharsis został przyjęty przez publiczność bardzo chłodno, pod sceną bardzo się przerzedziło. Nic dziwnego, grupa z obecnym repertuarem mogła by być gwiazdą na początku lat osiemdziesiątych. Dość nieudolne granie w stylu TSA (zwłaszcza maniera wokalisty) połączone z tekstami rodem z Pikniku Country, zupełnie nie ruszyło publiczności. [sorry, chłopaki – przypisek 2020]
Gdy jednak Katharsis zakończyło swój występ, a na estradę weszli muzycy Illusion, pod sceną zrobił się niezły tłok. Publiczność wyraźnie czekała na tę chwilę. Rozpoczęło się nieustanne skakanie ze sceny, w końcu utworzyła się kilkunastoosobowa kolejka, w której trzeba było cierpliwie odczekać, żeby straceńczo rzucić się w falujący tłum.
Tomek Lipnicki, gitarzysta i wokalista, jak i cały zespół, pokazali, że potrafią bawić się i żartować na scenie. Tomek na samym początku zapowiedział, że zaczną od utworu... na bis. W czasie wieczoru usłyszeliśmy kilka przebojów zespołu, wspólnie zaśpiewanych z publicznością (m.in. „Cierń” oraz „Na luzie”).
Były też dwa, a właściwie trzy, obce utwory. W połowie występu Illusion zagrał hendriksowskie „Purple Haze”. Wersja bardzo gęsta, niezbyt odległa od oryginału (ale też nie naśladowcza). Polskie zespoły grają coraz więcej utworów Hendriksa, można by pomyśleć o polskim „A Tribute to Jimi Hendrix” - IRA („Hey Joe”), Houk („I Don’t Live Today”)...
Dwa kolejne obce utwory były na bis. Najpierw sam Tomek zaśpiewał „ludowy” przebój „O, jak bardzo cię kocham", potem cały zespół zagrał „Love Me Do” Beatlesów, piosenkę z 1962 r., dwa razy zatem starszą od słuchaczy piątkowego koncertu. Wersja tradycyjna i nowoczesna zarazem, w dużo lepszym stylu niż kiczowate naśladownictwo Żuków [tylko których? – przypisek 2020].
Świderki
Drugi dzień koncertu przyniósł także spóźnienie, tym razem ponad półgodzinne. Wśród publiczności krążyły mrożące krew w żyłach opowieści o tym, że Lech Janerka... nie wystąpi.
Koncert rozpoczęła grupa Misera Puella. Oj, rzeczywiście bardzo nieszczęśliwa jest to dziewczynka. Członkowie zespołu chcą grać muzykę ambitną, na pewno inną, niż ta, która króluje na naszych rockowych estradach. Pierwsze dźwięki przywiodły na myśl dokonania trzeciego składu King Crimson. Potem okazało się, że to był zły trop - Misera Puella gra muzykę eklektyczną, bardziej już momentami przypominającą wczesne Pink Floyd. Szkoda jednak chłopców, którzy nie mieli szans na powodzenie wśród publiczności nastawionej raczej na czad. Dwa instrumenty klawiszowe i klarnet w składzie to za mało, żeby być oryginalnym zespołem. Potrzebny jest jeszcze czytelny pomysł na to.
Drugi zespół sobotniego wieczora, Seven Colours, zagrał o niebo lepiej, co można było usłyszeć już po pierwszych taktach muzyki. Sztandarowy utwór grupy, „Seven Colours”, przywodzi na myśl nagrania Fleetwood Mac z lat osiemdziesiątych, zwłaszcza w linii wokalnej. Nie jest to jednak chyba zespół na takie duże sale. Tydzień wcześniej widziałem „sevensów” w klubie „Sąsiedzi”, gdzie brzmieli znacznie lepiej.
Zgrzytem stylistycznym tego wieczora był występ zespołu Harlem, kapeli młodej, ale z muzykami o sporym stażu (m.in. w grupie Babsztyl). Harlem gra muzykę amerykańskiego Południa, dobrą może do słuchania w samochodzie, ale chyba nie dla olsztyńskiej młodzieży, która przez cały czas (już od występu grupy Misera Puella) siedziała sobie na podłodze i nie reagowała zbyt żywo. Harlem nie poruszył jej nawet takimi przebojami, jak „Honky Tonk Women” Rolling Stonesów (panowie, tak to się gra punk rocka, a nie klasykę rock and rolla) oraz „Knockin’ on Heaven's Door". W sumie - zespół zna swoje rzemiosło, ale lepiej by się sprawdził na (znowu) Pikniku Country niż na koncercie dla młodzieży. [aż dziw, że mnie nie naprali wtedy po mordzie – przypisek 2020]
Pogłoski o nieobecności Lecha Janerki okazały się nieprawdziwe. Wszedł na scenę, poprzestawiał trochę sprzęt, dostroił swój ośmiostrunowy bas i dał najlepszy koncert ze wszystkich, jakie odbyły się podczas „Makaronu”. Zaczął od utworu, który wykonywał przed dziesięciu laty w Olsztynie, jeszcze z zespołem Klaus Mitffoch – „Śmielej”. Potem zabrzmiały inne utwory, wszystkie przeboje z czasów Klausa oraz te stworzone już przez Janerkę samodzielnie. Ci, którzy sądzili, że Janerka gra spokojną muzykę, byli z pewnością zaskoczeni jego sobotnim koncertem w Olsztynie. Janerka z zespołem (gitara, perkusja i elektryczna wiolonczela, na której grała jego żona Bożena) zagrali momentami bardzo drapieżnie, wręcz punkowo. Koncert na bardzo wysokim poziomie.
Kolanka
W niedzielę na „Makaronie” mieli wystąpić z półtoragodzinnym programem prawdziwi Indianie. Show skończyło się po kilkunastu minutach, a i tak Indianie pokazali się olsztyńskiej publiczności tylko dlatego, żeby jej nie zawieść. Znowu nie dopisała organizacja - zabrakło tego, czy tamtego... Podobno Indianie nie mogli rozstawić swych wigwamów, zainstalować bębnów.
Nitki
W poniedziałek było jeszcze gorzej. Golden Life nie mógł wejść na salę WSP... Przez kilkadziesiąt minut fani Golden Life czekali na rozwój wypadków. Na szczęście na miejscu znaleźli się członkowie olsztyńskiego zespołu Big Day. Marcin Ciurapiński postanowił ratować honor naszego miasta i w ciągu godziny zorganizował nową salę na koncert. Przerzedzona nieco publiczność oraz muzycy przenieśli się do „Akantu”, rodzimego klubu Big Day.
Tam Golden Life dał niezły, pełen energii koncert. Muzycy chcieli z pewnością odwdzięczyć się oczekującej ponad dwie godziny na koncert publiczności. Publiczność była z pewnością zadowolona, bo w małej sali „Akantu” udało się zespołowi wytworzyć sympatyczną atmosferę beztroskiej zabawy, zaś między zespołem a widownią nie było właściwie żadnych barier.
Znam jak nikt inny kulisy. Jeszcze dwie osoby pewnie, o ile nie mają Alzheimera ;) Z Janerką jeździłem jego autem ulicami Olsztyna i przekonywałem do występu. Rektor nie pozwolił na ostatni dzień koncertu ( zresztą poniedziałek? Kto to wymyślił? ) - cofnął pozwolenie i tyle. Indianie? Mówili po polsku i pili piwo. Mam zdjęcia ;) Główny organizator? Stał się niewypłacalny i ... zniknął...
OdpowiedzUsuńPionierskie czasy współczesnego olsztyńskiego show biznesu...
OdpowiedzUsuń