niedziela, 26 lipca 2015

Gdzie i kiedy zagrał Kennedy

Podobno niektóre egzaltowane osóbki przyszły dziś na koncert muzyki klasycznej. Klasycznie się musiały rozczarować, gdy Nigel Kennedy zaczął od trzęsienia ziemi. Na szczęście „Urania”, chociaż swoje lata ma za sobą, stoi na solidnych gierkowskich fundamentach (ma się te poczucie humoru) i nie jest jej w stanie zagrozić największy nawet hałas. Przepraszam za nazwanie muzyki Kennedy’ego hałasem.



Skąd w ogóle ta „Urania”? Występ pierwotnie miał odbyć się, jak większość imprez OLA, w Amfiteatrze im. Czesława Niemena, ale pogoda zmusiła organizatorów, czyli Miejski Ośrodek Kultury, do przeniesienia go do zamkniętej hali. Więc skrzypek zagrał nie na dachu, a pod dachem.


Na szczęście miejsce nie miało żadnego znaczenia dla muzyki. Przeniesienie nic nie zaszkodziło atmosferze, a być może nawet uratowało fragmenty grane piano. W amfiteatrze liryczne, skupione momenty zostałyby zapewne zakłócone jakimś przypadkowo przejeżdżającym samochodem. Bo wprawdzie koncert Kennedy’ego to było niezłe show, ale były i momenty wymagające skupienia. Dwa tysiące ludzi i absolutna cisza. Niesamowite.


Nie będę ściemniał, że rozpoznałem cały repertuar dzisiejszego koncertu, ale rozpoczynającego występ „Fire” Hendriksa trudno byłoby nie znać (Hendrix pojawił się jeszcze pod postacią „Crosstown Traffic” i to było wszystko tego artysty, a ja liczyłem na „Purple Haze”). Reszta kompozycji to podobno dzieła towarzyszącego mu na scenie perkusisty Adama Czerwieńskiego i samego mistrza. W efekcie usłyszeliśmy ze sceny jazz, rock, calypso, reggae, a nawet oberka i cytat ze „Smoke on the Water”.


Podziwialiśmy nie tylko Kennedy’ego, ale i jego wspaniały zespół. Więc po pierwsze lider, czyli Adam Czerwiński (czy „Czerwynski”, jak to wymawiał Nigel).


Spore wrażenie zrobił młodziutki gitarzysta Julian Buschberger o twarzy cherubina. Chłopięca postura niech nas nie zmyli. Już w pierwszym utworze zagrał drapieżną solówkę i z miejsca zdobył sympatię widowni.


Drugim gitarzystą był doświadczony Doug Boyle. Współpracował m.in. z Robertem Plantem (proszę, co za koincydencja) oraz późną wersją zespołu Caravan (tam też zaczynał jako młodzieniaszek).


Na basie elektrycznym i kontrabasie Tomasz Kupiec.


Przy instrumentach klawiszowych, w tym fortepianie, Paweł Tomaszewski.


Na scenie mieliśmy w zasadzie do czynienia z dwoma zespołami, muzycy grali na przemian z instrumentarium elektrycznym i akustycznym. Nigel Kennedy, który również zmieniał skrzypce z elektrycznych na akustyczne, urzekał zarówno, gdy grał ostro, jak i delikatnie.


Nie ograniczył się zresztą tylko do grania. Pokazał, że ma poczucie humoru i dystans do siebie, opowiadając dowcipy, a nawet mnąc i solidnym kopniakiem, jak przystało na fana piłki nożnej, ekspediując w stronę widowni tasiemcowe nuty.


Opowiedział również żart o szkockim piłkarzu, dowiedzieliśmy się, że Kasia i Gosia to jego ulubione imiona, ale Andrzej to już nie (Agnieszka też nie?).


Owacje na stojąco jak najbardziej zasłużone. Za muzykę, za atmosferę, za wspaniały wieczór.


I wpadaj częściej, Nigel!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz