piątek, 24 lipca 2015

Schody do emerytury

Przyłapałem się na tym, że martwię się o kondycję psychofizyczną swoich ulubionych muzyków epoki flower power, którzy właśnie dobiegają siedemdziesiątki (niektórzy ją dawno przekroczyli), a jednocześnie z dużym zrozumieniem podchodzę do konieczności podniesienia w naszym kraju wieku emerytalnego do sześćdziesięciu siedmiu lat.

Robert Plant, którego dane mi było posłuchać na żywo we wtorek, polski wiek emerytalny osiągnie za niecały miesiąc, ale na pewno będzie pracował na scenie jeszcze przez wiele lat. Nie dlatego, że musi. Po prostu bardzo, bardzo chce. Tak bardzo chce, że w zasadzie musi. Zapewne to jego metoda na upływający czas. Typowa przecież dla wielu artystów.
Były wokalista Led Zeppelin przed biologią i metafizyką ucieka do przodu podwójnie. Nie dość, że nie chce zejść ze sceny (i słusznie, bo jest w znakomitej formie), to jeszcze nie interesuje go status „byłego wokalisty” jednego z najsłynniejszych zespołów rockowych w historii. Od 35 lat, gdy grupa rozpadła się z powodu śmierci perkusisty, mógłby objeżdżać świat śpiewając „Schody do nieba” za solidne stawki, o jakich nam, słuchaczom, nawet się nie śniło. Gdyby w Led Zeppelin istniały związki zawodowe i gdyby Plant do nich należał, to na pewno zostałby wysłany na taką artystyczną wcześniejszą emeryturę. Na szczęście jedyny syndykat, do którego Plant pozwolił się zapisać, to jego własna jednoosobowa organizacja artystyczna, każąca mu nagrywać nowe płyty z nieoczywistą zawartością, bez odcinania kuponów od dawnych osiągnięć, tylko budując je za każdym razem od nowa, za każdym nagraniem, za każdym koncertem.

(mój felieton z dzisiejszej prasy)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz