Miałem dziś szansę uczestniczyć w zamieszkach dziesięciu tysięcy doprowadzonych do rozpaczy fanów Led Zeppelin. Nic z tego nie wyszło, koncert Roberta Planta w Dolinie Charlotty doszedł do skutku. Na szczęście.
Ja to, proszę pana, miałem dobrze. Przyjechałem przy pięknej pogodzie z Olsztyna do Słupska, po drodze wtrząchnąłem zrewolucjonizowanego przez Magdę G. hamburgera, zameldowałem się w hotelu i bez emocji zaobserwowałem, jak za oknem zaczynał padać deszcz, który po chwili zaczął lać. Po kolejnej chwili zmienił się w tropikalną ulewę. Nadal nie robiło to na mnie i Żonie żadnego wrażenia, bo większość koncertów w Dolinie Charlotty spędziliśmy w wielogodzinnych strugach rzęsistego deszczu. Na przykład Ten Years After w 2012 roku. Można powiedzieć, że olali deszcz. No, ale oni zaprawieni na Woodstock. Chociaż akurat w czasie ich słynnego występu w 1969 roku nie padało.
W dalszym ciągu miałem dobrze, bo wprawdzie lało, ale w samochodzie popędziliśmy przez miasto Roberta Biedronia do pobliskiego Strzelinka. Dokładnie w momencie, gdy zaparkowaliśmy na rozmiękłej trawie jakieś 50 metrów od wejścia – przestało padać. Było pół godziny przed planowanym (to słowo okazało się prorocze) otwarciem bram raju, staliśmy jakieś 10 metrów od nich, a za nami zaczął błyskawicznie rosnąć tłum miłośników muzyki lejącej się jak ołów z nieba.
O godzinie 18.00 tłum ustawiony był w karną i zadziwiająco spokojną kilkusetmetrową kolejkę, a ja dziękowałem Bogu, że jestem na jej właściwym końcu, czyli początku. Dopiero około 18.30 rozległy się pierwsze nieliczne gwizdy. Ja pomstowałem w duchu na organizatorów za brak informacji. Mógł przecież jakiś umyślny przelecieć się te kilkaset metrów w tę i z powrotem ogłaszając lekką obsuwę. Dopiero potem się okazało, że to mogłaby być misja samobójcza... Szef festiwalu przyznał w radiu, że było o włos od odwołania imprezy. Jeśli nawet coś niecoś podkoloryzował, to nie mam mu za złe. Tak rodzą się legendy.
Skoro do tej pory ulewne deszcze i oberwane chmury nie były problemem ani dla widzów, ani dla organizatorów, to czemu tym razem miało być inaczej... Albo skala potopu przerosła moje wyobrażenie, albo troska menedżerów o życie i zdrowie Roberta Planta przerosła wyobrażenie organizatorów. Z zawilgoconej elektryki nie ma się co śmiać. Keith Relf z dobrze znanego Plantowi zespołu The Yardbirds zginął porażony prądem, gdy grał w piwnicy swego domu na źle uziemionej gitarze.
Gdy, co wiem z radia, Robert Plant przytulił Mirosława Wawrowskiego, i powiedział, że zrobi to dla niego, czyli wystąpi, bramy zostały otwarte. Bramy to za dużo powiedziane. Brameczki raczej. Kocham ten festiwal i szanuję jego organizatora za to pozytywne szaleństwo, które sprawia, że szarpnął się na taką imprezę, ale umówmy się, że trzy wejścia (po jednym na sektor) i to tak blisko obok siebie, że stanowią jedność, to jednak za mało jak na 10 tys. ludzi. Na Stadion Narodowy wchodzi z trzy-cztery razy tyle, a wejść jest kilkadziesiąt. Wierzę, że to się poprawi. Mirosław Wawrowski zapowiedział w radiu dalszą rozbudowę amfiteatru, do ponad 15 tys. miejsc, żeby przyciągać jeszcze większe gwiazdy. Bez poprawy urządzeń wejście-wyjście nie wyobrażam sobie tego.
Więc bramy zostały otwarte, dziesięć metrów, jakie miałem do wejścia, pokonałem w kwadrans (współczując w myślach tym nieszczęśnikom, którzy dreptali na końcu) i wystrzeliłem jak z procy do amfiteatru. Po zajęciu miejsca w jakimś piątym rzędzie, który był kompromisem między tym, żeby nie usiąść za daleko i tym, żeby nie usiąść za nisko, zacząłem przyglądać się sąsiadom zbliżającej się celebry.
Obok nas skromnie przycupnął znany dziennikarz sportowy (nazwiska nie zdradzę, powiem tylko, że nie zdziwiłbym się, gdyby w którymś momencie zerwał się na równe nogi i zaczął emocjonalnie wołać „zaczynaj pan, panie Angliku”). Nie zerwał się, ale zaimponował mi ilością przemyconego sprzętu rejestrującego obraz i dźwięk. Nam też udało się przemycić to i owo, ale kolega po fachu zaimponował mi wyciągając kolejno: małą kamerkę sportową, lustrzankę z taaaaaaakim obiektywem, mały aparacik, tablet. Banalnego smartfona nie liczę. Spoglądałem z zazdrością na te wszystkie zabawki, dzięki którym mógłbym zarejestrować drugi koncert życia (pierwszy wiadomo – McCartney, ale tu się z Żoną nieco różnimy).
Przetestować użycie sprzętu można było w czasie występu supportu. Tę niewdzięczną rolę wziął na siebie norweski zespół Brontupisto. Z pocałowaniem ręki. Każdy by chciał zagrać przed Plantem.
Zajebiście grają, ale emocje chłodne jak fiordy.
Więc rozkładając strategicznie siły, pod koniec występu Norwegów poszliśmy się posilić, a gwiazda telewizji pilnowała nam miejsc. Posileni kiełbasą z wody za dwa czerwone żetony sztuka (a żeton po piątaku, więc można powiedzieć, że tanio) wróciliśmy na miejsca i pół godziny odpieraliśmy ataki chętnych na nieistniejące obok nas wolne miejsca, bo widok z piątego rzędu to nie lada gratka.
Odpieralibyśmy tak jeszcze 13 długich minut, ale Plant zupełnie znienacka i przed czasem wypuścił na scenę swoich zdolniachów, którzy o 21.47 łupnęli pierwszy utwór i zanim zdążyłem rozpoznać, że to „Trampled Under Foot” (chociaż od razu złapałem, że to musi być z „Physical Graffiti”) wokalista był już na scenie. Byliśmy totalnie zaskoczeni! Jak się potem okazało, nie pierwszy raz tego wieczora.
Artysta chciał zapewne w ten sposób zminimalizować ryzyko przerwania koncertu z powodu mogącego powrócić deszczu. Wierzę, że gdyby spadła choć jedna kropla, to menedżer ściągnąłby go natychmiast ze sceny. Na szczęście nic już tej nocy nie lało się z nieba, oprócz oczywiście ołowiu.
A potem przez dziewięćdziesiąt minut Plant oddawał bluesy, które wspólnie z Pagem, Jonesem i Bonhamem prawie pół wieku temu sobie pożyczyli. Tak właśnie odbieram tę koncepcję muzyczną – oryginalne bluesy zostały kiedyś zamienione w hardrockowe kawałki Led Zeppelin, którym obecnie Plant przywraca archetypiczne brzmienie. Ale w tej koncepcji mieści się też modernizacja starych kompozycji Led Zeppelin. Więc nie wiem jak to robi, ale jednocześnie unowocześnia i jednocześnie archaizuje swoją muzykę, tworząc zupełnie nową jakość. I wprawdzie ponad połowa dzisiejszego repertuaru to były utwory Led Zeppelin, to ani przez sekundę nie brzmiało to jak chamskie odcinanie kuponów od świetnej przeszłości.
Część kronikarska, czyli co dziś usłyszeliśmy:
1. „Trampled Under Foot” – piosenka Led Zeppelin z płyty „Physical Graffiti”
Doskonałe, energetyczne otwarcie. Wzięli nas z zaskoczenia, skurczybyki!
2. „Turn It Up” z ostatniej płyty z 2014 roku „Lullaby and the Ceaseless Roar”
Pierwszy raz zaprosił publiczność do wspólnego śpiewania. Fałszowałem i ja (trudno było inaczej, gdy człowiek się nie słyszał).
3. „Black Dog” – utwór Led Zeppelin z czwartej płyty
Pierwszy wielki hit Zeppelinów tego wieczora. W połowie poddany dekonstrukcji przez wprowadzenie na scenę griota (coś w rodzaju naszych wajdelotów, wagabundów, skaldów czy innych trubadurów) z Gambii. Juldeh Camara na jednostrunowych skrzypkach (mnie kojarzących się nieuchronnie z rababahem) wciągał nas w świat muzyki Afryki Zachodniej.
4. „Rainbow” – i znów płyta „Lullaby and the Ceaseless Roar”
Chwila oddechu, jakże potrzebnego przez zbliżającymi się szaleństwami.
5. „The Wanton Song” – powrót do Led Zeppelin i znów „Physical Graffiti”
Jeden z nielicznych utworów z prawie identyczną w stosunku do oryginału aranżacją.
6. „Spoonful” – klasyczny utwór Williego Dixona
To by się autor zdziwił... Przykład tego, jak Plant ekstrawagancko miesza tradycję z nowoczesnością (zupełnie jak producenci wędlin). Elektronika, transowy bit (no nie znam się), kultowy refren piosenki i znów dzielny Gambijczyk.
7. „The Rain Song” – drugie nagranie na albumie „Houses of the Holy” Led Zeppelin
W czasie, gdy Robert przedstawiał muzyków (dojdziemy i do tego), obsługa zestawiła klawisze z podniesienia do poziomu całego zespołu. Na jedną piosenkę. Warto było choćby dla tej intymnej atmosfery. Najbardziej liryczny fragment koncertu.
8. „No Place to Go” – utwór Howlin' Wolfa
Piosenka, którą Led Zeppelin przedstawili, oczywiście zmieniając nie do poznania, na pierwszej płycie jako „How Many More Times” (w dodatku tytuł adaptując z innej piosenki Wolfa, czyli „How Many More Years”). Tutaj znów wywalony w kosmos transowy rytm i znów Gambijczyk wychodzący z głębi sceny niczym Deus ex machina.
9. „Dazed and Confused” – piosenka Jake’a Holmesa, która trafiła do repertuaru The Yardbirds i w spadku po tej grupie na pierwszą płytę Led Zeppelin
Na koncertach Led Zeppelin rozciągali ten utwór do pół godziny, dziś Plant załatwił to w niecałe dwie minuty, wplatając w zasadzie „Dazed and Confused” w poprzednią piosenkę.
Słuchałem już na tej samej scenie tego kawałka. W 2011 roku zagrali to tutaj Vanilla Fudge.
No i mam przecież własne tłumaczenie i wykonanie.
10. „Little Maggie” – piosenka tradycyjna
45 lat temu panowie z Led Zeppelin przerobiliby twórczo tę piosenkę i podpisali swoimi nazwiskami. Dziś Plant nie musi się niczym podpierać. Podpiera się samym sobą.
11. „The Lemon Song” – z drugiej płyty Led Zeppelin
W końcu coś z „dwójki”. I wiadomo, że nie ostatni utwór z tej płyty...
12. „Fixin' to Die” – utwór Bukka White’a
Chyba najstarsza piosenka dzisiejszego wieczoru (nie wiem, ile wiosen liczy sobie Mała Maggie). Ta pochodzi z 1940 roku. Plant nagrał ją w 2002 roku jako „Funny In My Mind (I Believe I'm Fixing To Die)”.
13. „Cross Road Blues” / „I Just Wanna Make Love to You” / „You Need Love” / „Whole Lotta Love” / „Who Do You Love” / „Whole Lotta Love”
Kto nie przyzna, że czekał na to i że miał ciary, łże jak pies.
Artysta sobie poszedł, ale wiadomo było, że wróci.
14. „Satan Your Kingdom Must Come Down” – tradycyjna piosenka, którą Plant umieścił na swojej płycie „Band of Joy” z 2010 roku
Wiadomo, że musi upaść to królestwo. Pod takim głosem...
Artysta sobie poszedł, ale nie wiadomo było, czy wróci.
Wrócił.
15. „Rock And Roll” – utwór z czwartej płyty Led Zeppelin.
Podobno jedyny utwór Led Zeppelin, który tolerują w AC/DC. Zboczeńcy...
Jak głoszą plotki – za dwa lata widzimy się z Robertem znowu! Nie będzie miał jeszcze siedemdziesiątki, co to za wiek dla bluesmana. Zapraszamy. Może zagra utwory z trzech płyt Led Zeppelin, których tym razem zabrakło (nie ma co narzekać, słyszeliśmy piosenki z aż pięciu płyt, czyli z większości).
I oddajmy na koniec hołd zespołowi Roberta Planta. To żadna przypadkowa zbieranina, to rasowy zespół, którego z przyjemnością posłuchałbym nawet bez żadnego znanego wokalisty.
Sensational Space Shifters tworzą:
* wiadomo, Robert Plant, co widać choćby po jednym z czterech słynnych znaczków, które zastępowały tytuł czwartej płyty Led Zeppelin
* Liam „Skin” Tyson, to ten gitarzysta z największą brodą, rodem z Liverpoool
* Justin Adams, drugi gitarzysta, też niezły model, wczesne dzieciństwo spędził jako dziecko dyplomaty w Egipcie
* Billy Fuller, jak to basista, skromnie po prawej
* John Baggott, jak to klawiszowiec, czasem się wywyższają
* Dave Smith, perkusja
* Juldeh Camara z instrumentem, który rozszyfrowałem jako goje, czyli jednostrunowe skrzypce z Afryki Zachodniej
I to wszystko za trzy stówy. Jak za darmo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz