Najgorzej jak człowiek sobie coś kupi, a potem nie wie jak to się właściwie nazywa. Rabab, rababah, rbab, rebap, rabab, rebeb, rababah a może al-rababa? Wbrew mojej skłonności do nazywania wszystkiego po imieniu, szufladkowania i klasyfikowania, powiem, że w sumie nieważne. Najważniejsze, że gram sobie od ponad miesiąca żałosne kawałki na tych niby-skrzypkach, kupionych w centrum Hurghady od zasuszonego dziadka. Cena wywoławcza 150 funtów egipskich, kupiłem za 60. Może bym jeszcze utargował, ale jak to na siedmiodniowej wycieczce po Egipcie – zawsze brakuje czasu...
Kupiony za 30 zł instrument to oczywiście nic szczególnego, dzieło egipskiego Janka Muzykanta. Profesjonalny sprzęt miałem w rękach kilka godzin wcześniej. Całkiem inne doznania akustyczne :)
Przed hotelem Makadi Oasis stale urzęduje ekipa muzyków.
Ich szef jest przede wszystkim sprawnym muzykiem, ale też zupełnie nieźle radzi sobie z pobieraniem kaski...
Ma też talent dydaktyczny. Za kilka funtów udzieli lekcji gry.
W sumie lepiej niech jednak gra sam.
A jeszcze lepiej ze swoją ekipą. Naprawdę niezła kapela.
Panom już dziękujemy, bo niecierpliwią się inni grajkowie. Klimat bardzo podobny, tylko zupełnie nie komercyjny. Pogranicze bułgarsko-tureckie. No i jednak instrumentaliści podłączyli się do jakiegoś pięcioprocentowego wzmacniacza (czyli piwa po prostu).
Na koniec wspomnienie starsze od bułgarskiego o 10 lat czyli nauka gry u nepalskiego sprzedawcy skrzypek. Instrument podobny co do zasady działania do swego egipskiego odpowiednika. Kolejny dowód na to, że świat jest mały...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz