środa, 20 stycznia 2016

Emeryci rock and rolla

W ostatnich dniach znów odeszło kilku muzyków, którzy byli z nami „od zawsze” i którzy wydało się, choć rozum mówił co innego, będą „na zawsze”.

Pod koniec roku zmarł na raka Lemmy Kilmister, cztery dni po swych siedemdziesiątych urodzinach, których doczekał mimo konsekwentnego prowadzenia przez kilkadziesiąt lat rockandrollowego stylu życia. Pożegnalne mowy wygłaszane przez jego przyjaciół można było oglądać na żywo w internecie i momentami było tam... wesoło, choć był to śmiech przez łzy. Również na raka zmarł w poprzednią niedzielę David Bowie i również krótko, dwa dni, po urodzinach, które uświetnił wydaniem swej ostatniej płyty, najwyraźniej przygotowywanej jako pożegnanie sześćdziesięciodziewięcioletniego artysty ze światem. Przedwczoraj w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat odszedł Glenn Frey, muzyk The Eagles, współautor „Hotelu California”, jednego z największych hitów ostatniego czterdziestolecia.
Gwiazdy muzyki młodzieżowej umierają od pierwszych dni rock and rolla. Czasem w tragicznych okolicznościach, jak choćby dwudziestotrzyletni Buddy Holly, siedemnastoletni Ritchie Valens oraz dwudziestoośmioletni The Big Bopper, którzy zginęli wspólnie w katastrofie lotniczej u progu swych karier, 3 lutego 1959 roku. To wydarzenie przeszło do historii jako „dzień, w którym umarła muzyka” i trafiło do znanej piosenki „American Pie” autorstwa Dona McLeana, przypomnianej kilka lat temu przez Madonnę. Czasem giną z czyjejś ręki, jak John Lennon, zastrzelony przez obłąkanego fana. Czasem odchodzą z własnej woli, jak Curt Cobain. Czasem w tajemniczych okolicznościach, jak dwudziestoośmioletni Jim Morrison, którego oficjalną przyczyną śmierci uznano zawał serca.
W poprzedniej dekadzie twórcy muzyki rockowej, którzy czasem od kilkudziesięciu lat byli panami masowej wyobraźni milionów ludzi na całym świecie, zaczęli osiągać wiek emerytalny. Ci, którym dane było doczekać siwizny, przegrywają najczęściej walkę z chorobą. Odchodzą „zwyczajnie”, o ile tak można powiedzieć o jakiejkolwiek śmierci.
Wielu naszych idoli odeszło młodo, za młodo, wielu na szczęście jeszcze żyje. Ciągle przecież nagrywają i koncertują najwięksi z największych, czyli Paul McCartney i Rolling Stonesi. Nie porzucił jeszcze chyba estrady, w każdym razie w 2015 roku można go było na niej zobaczyć, pionier rock and rolla Chuck Berry, który w październiku kończy 90 lat! A mówili w 1956 roku, że rock to przejściowa moda...

(mój felieton z dzisiejszej prasy)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz