sobota, 13 września 1997

To przekracza wszelkie granice

13 września 1997 roku, sobota. Pociąg z Delhi po 29 godzinach i 45 minutach dotacza się do Raxaul na granicy indyjsko-nepalskiej (i nie była to wcale nasza najdłuższa kolejowa podróż po Indiach, kiedyś o tym napiszę).


Poznany w pociągu młody i kulturalny Hindus, bywały chyba na uniwersytetach, obiecuje pomoc w znalezieniu noclegu.

W dworcowym hotelu nie ma miejsc. Objeżdżamy kilka innych – to samo. Jest późno i ciemno, a Raxaul to zabita deskami dziura, więc nie jest przyjemnie. Mała Mi, najmłodsza w naszym sześcioosobowym gronie, zaraz zacznie płakać. W dodatku tną komary.
Rikszarze wiozą nas do przejścia granicznego, które o tej porze dnia (nocy właściwie) jest już zamknięte, ale głośnymi okrzykami budzą jego szefa. Nawet miły facet. Próbuje nam załatwić nocleg, ale gdy i jemu się to nie udaje, wstawia nam stemple do paszportów i pozwala przejść na drugą stronę granicy. Najwięcej czasu zajmuje mu oczywiście przepisywanie naszych nazwisk.
Za szlabanem jest nepalskie Birganj. Wita nas pijany oficer straży granicznej , prowadzi do hotelu dla kierowców ciężarówek i każe rano stawić się po nepalskie stemple. Pewnie, że po nie przyjdziemy. Ciekawe jak byśmy za 10 dni wyjechali z Nepalu bez stempla w paszporcie informującego, że legalnie wjechaliśmy. Oczywiście bez łapówki się nie obejdzie. 600 rupii to jak na tamtejsze warunki majątek (20-30 wypasionych obiadów), ale trudno targować się z pijanym facetem z bronią, w dodatku po nielegalnym przekroczeniu granicy.
Jesteśmy w hotelu, ale zostaje jeszcze przeprawa z hinduskimi rikszarzami (jak znaleźli się po drugiej stronie granicy?). Odbiło im! Chcą 900 rupii (normalnie dostaliby z 50-100). Chcemy im dać 150, ale unoszą się honorem i wychodzą. Po kwadransie wracają i znów łomoczą do drzwi. Kupujemy spokój za 210 rupii, bo jest już po północy, a o 7.30 mamy autobus do Katmandu.
Hotel ma jakieś pół gwiazdki. Śpimy w szóstkę w dwuosobowym pokoju, ale nie to jest dramatem. Poduszki i prześcieradła są czarne, pod prysznicem na korytarzu uruchomiono hodowlę huby, a w drugim prysznicu zamknięty jest dwumetrowy pies. Jak to na granicy...

Poranny widok z naszego hotelu

22 września 1997 roku, środa. Przekroczenie granicy w drugą stronę spokojniejsze, ale też z przygodami. Kilkanaście godzin jedziemy z Pokhary na granicę autobusem z uszkodzonym resorem. Dojeżdżamy do Samouli na granicy nepalsko-indyjskiej z 4-godzinnym opóźnieniem. Granicę trzeba przekroczyć na piechotę, a posterunku należy wypatrywać po środku handlowego deptaka dzielącą miasto na pół. Trzeba bardzo uważać, by nie przegapić nepalskiego urzędnika. Znów byłby problem z nieformalnym przekroczeniem granicy.
Że służby graniczne celne mają zawzięte, przekonaliśmy się już w autobusie, kilkadziesiąt kilometrów od granicy. Trafiamy na dwie kontrole celne, w czasie drugiej zatrzymują Hindusa, który przemycał telefony komórkowe.

***
Przekroczenie granicy pierwszy raz na dowód (13 września 2004 roku w drodze do Pragi) to jeszcze świeże emocje, ale wkrótce nam spowszednieją takie atrakcje, zwłaszcza wobec przekraczania granicy zupełnie bez kontroli (mój pierwszy raz 29 kwietnia 2008 roku w drodze do Kowna).
Ale tak naprawdę pierwszy raz z dowodem to było 14 września 1986 roku, gdy nasza wycieczka klasowa w drodze na Węgry wjechała w Cieszynie (?) do Czechosłowacji. Dowód miał oczywiście pieczątkę Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych, która upoważniała do wyjazdu do krajów socjalistycznych (ZSRR, Czechosłowacji, NRD, Węgier, Bułgarii, Rumunii, ale już nie do Jugosławii). Wszystko się zmieniło: nie ma ani papierowych dowodów, ani Rejonowych Urzędów Spraw Wewnętrznych, ani pieczątek, ani NRD, ani Czechosłowacji nawet...

Kiedyś też jeździliśmy na dowód...

***
Najbardziej nieprzyjemne przekraczanie granicy powtórzyło się w odstępie 3 lat na tym samym przejściu granicznym między Włochami a Słowenią w okolicy Triestu. Słoweńscy pogranicznicy byli zainteresowani wszystkim: ile mamy pieniędzy?, czyj ten aparat?, komu ukradliście to CB? No cóż, w końcu Słowenia to bałkańska Szwajcaria, a my wjeżdżaliśmy do tego kraju 23-letnią Skodą 101 (w 1996 roku) i 10-letnim Volkswagenem Jettą (w 1999 roku).
W czasie trzeciej podróży do Słowenii (wyprawa instruktorska w 2007 roku) nie było już problemów z dwukrotnym przekraczaniem granicy włosko-słoweńskiej. Czy to dlatego, że połączyła już nas Unia Europejska czy też może dużo lepszy samochód, jakim podróżowaliśmy?

***
W kategorii nieprzyjemnych przekroczeń pierwsze miejsce powinno się właściwie należeć sytuacji na przejściu ukraińsko-polskim w sierpniu 2003 roku, podczas powrotu z wyprawy instruktorskiej na Krym. Podróż z Odessy do Olsztyna trwała 26 godzin, z czego 8 godzin spędziliśmy na granicy.
Od tego czasu, gdy ta granica stała się granicą unijną i wprowadziliśmy wizy dla Ukraińców, może być tylko gorzej :( Następną wizytę na Ukrainie odkładam chyba na czas po Euro 2012. I może po rozszerzeniu UE...

***

Moja ulubiona czynność na wyprawach instruktorskich - sprawdzanie paszportów... Przed najbliższym wyjazdem na Bornholm też sprawdzę, w końcu Schengen nie zwalnia z obowiązku posiadania dokumentu za granicą.


Granica estońsko-łotewska. Wrzesień 2005 roku. Pan musi się tłumaczyć z rogów.


Granica łotewsko-litewska. Wrzesień 2005 roku. Szyba stłuczona na Via Baltica.


Granica polsko-słowacka. Wrzesień 2006 roku. Od razu szerzej :)


Granica słowacko-węgierska. Wrzesień 2006 roku.


Po przejechaniu granicy słowacko-polskiej kontrola... drogowa. Wrzesień 2006 roku.


Granica węgiersko-rumuńska. Wrzesień 2007 roku. Pierwsi napotkani młodzi Rumuni postanowili potwierdzić wszelkie negatywne stereotypy dotyczące żebrania. Słowo "policja" wystarczyło, by ostudzić ich natarczywość...


Granica rumuńsko-bułgarska przebiega prawie w całości na Dunaju. Nieliczne mosty kosztują. Wrzesień 2007 roku.


Granica bułgarsko-rumuńska też jest na Dunaju (dziwne, co?). Jak nie ma mostu, to jest prom. Wrzesień 2007 roku.

2 komentarze: