Słynny ćwierć wieku temu amerykański zespół Guns N' Roses po dwudziestu latach znów wystąpił w swym prawie najsilniejszym składzie.
W nocy z piątku na sobotę na jednej scenie w niewielkim klubie Troubadour (małym, jak na stadionowe standardy gwiazd pokroju właśnie Guns N' Roses) w Los Angeles ponownie stanęli obok siebie wokalista Axl Rose, gitarzysta Slash i basista Duff McKagan, czyli trzech z pięciu facetów, którzy trzydzieści lat temu rozpoczynali swoją drogę ku sławie. Punkt kulminacyjny tej sławy przypadł na lata 1991-1992, gdy wydali dwupłytowy album „Use Your Illusion”. Na owym opus magnum zespołu znalazły się takie niezapomniane przeboje, jak „Don’t Cry”, „November Rain” czy pożyczone od Boba Dylana „Knockin’ on Heaven’s Door”. I jeszcze „You Could Be Mine”, wykorzystane efektownie w innej popkulturowej megaprodukcji tamtych czasów, czyli drugiej części filmu „Terminator” z Arnoldem Schwarzeneggerem.
A potem potoczyło się banalnie, to była typowa rockandrollowa historia – trudne charaktery niektórych muzyków plus ciężar ogromnego sukcesu plus testowanie wszelkiego rodzaju używek to recepta na upadek. Dwadzieścia ostatnich lat zespół Guns N' Roses istniał na pół gwizdka, koncertując w zupełnie zmienionym składzie (z liczących się muzyków w zestawieniu pozostał tylko Axl Rose, bywało, że w nienajlepszej formie wokalnej). Owszem, wydał nawet premierową płytę, ale kazał na nią czekać fanom aż piętnaście lat.
Powrót słynnych muzyków do składu, czyli praktycznie reaktywacja zespołu, to też typowa sytuacja. Wiele rockowych grup wznawia działalność po dziesięciu-dwudziestu latach, gdy czterdziestokilkuletni muzycy przechodzą kryzys wieku średniego. Żeby sobie i światu udowodnić, że jeszcze dają radę... A czasem po prostu dla pieniędzy, gdy solowe lub alternatywne projekty nie przynoszą spodziewanych profitów. Spotykało to takie zespoły, jak Deep Purple czy Black Sabbath. Kto wie, czy po dwudziestoletniej przerwie nie zeszliby się na nowo także Beatlesi, ale po śmierci Johna Lennona w grudniu 1980 roku stało się to w oczywisty sposób nierealne. Polski przykład? Najsłynniejszy to chyba reaktywacja Perfectu w 1993 roku, zdawałoby się na zawsze pogrzebanego przez założyciela grupy Zbigniewa Hołdysa. Ale bez jego udziału. Użyjmy wyobraźni i pomyślmy, jak dobrze sprzedawałyby się (choć i tak przecież sprzedają się świetnie) koncerty Perfectu, gdyby po dwudziestu latach znów zasilił ją Hołdys?
(mój felieton z dzisiejszej prasy)
A potem potoczyło się banalnie, to była typowa rockandrollowa historia – trudne charaktery niektórych muzyków plus ciężar ogromnego sukcesu plus testowanie wszelkiego rodzaju używek to recepta na upadek. Dwadzieścia ostatnich lat zespół Guns N' Roses istniał na pół gwizdka, koncertując w zupełnie zmienionym składzie (z liczących się muzyków w zestawieniu pozostał tylko Axl Rose, bywało, że w nienajlepszej formie wokalnej). Owszem, wydał nawet premierową płytę, ale kazał na nią czekać fanom aż piętnaście lat.
Powrót słynnych muzyków do składu, czyli praktycznie reaktywacja zespołu, to też typowa sytuacja. Wiele rockowych grup wznawia działalność po dziesięciu-dwudziestu latach, gdy czterdziestokilkuletni muzycy przechodzą kryzys wieku średniego. Żeby sobie i światu udowodnić, że jeszcze dają radę... A czasem po prostu dla pieniędzy, gdy solowe lub alternatywne projekty nie przynoszą spodziewanych profitów. Spotykało to takie zespoły, jak Deep Purple czy Black Sabbath. Kto wie, czy po dwudziestoletniej przerwie nie zeszliby się na nowo także Beatlesi, ale po śmierci Johna Lennona w grudniu 1980 roku stało się to w oczywisty sposób nierealne. Polski przykład? Najsłynniejszy to chyba reaktywacja Perfectu w 1993 roku, zdawałoby się na zawsze pogrzebanego przez założyciela grupy Zbigniewa Hołdysa. Ale bez jego udziału. Użyjmy wyobraźni i pomyślmy, jak dobrze sprzedawałyby się (choć i tak przecież sprzedają się świetnie) koncerty Perfectu, gdyby po dwudziestu latach znów zasilił ją Hołdys?
(mój felieton z dzisiejszej prasy)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz