piątek, 8 lipca 2016

Nieobecni czasami miewają rację

Większość słynnych zespołów docierała się personalnie, w mniejszych lub większych bólach. Najbardziej znany przykład to Beatlesi, którzy u progu kariery wymienili sekcję rytmiczną.

Stuart Sutcliffe, lepszy malarz niż basista, zmarł 10 kwietnia 1962 r., krótko po odejściu z grupy, na co nalegał perfekcjonista McCartney. W sierpniu posadę perkusisty stracił Pete Best, za czym stał ich producent nagrań. Co musiał czuć Best pół roku później, gdy Anglię ogarnęła Beatlemania... Z sukcesu korzystał już Ringo Starr, który wczoraj obchodził 76. urodziny. Wczoraj minęła też inna rocznica – dziesięć lat temu zmarł Syd Barrett, jeden z założycieli i pierwszy lider Pink Floyd. Uczestniczył w nagraniu zaledwie jednej płyty zespołu, gdzie błysnął niebanalnymi tekstami i oryginalnymi kompozycjami, dzięki którym debiutancki album przeszedł do klasyki rocka psychodelicznego. Psychodelię realizował też Barrett w życiu prywatnym. Zażywając ogromne ilości LSD spowodował rozwój swojej choroby psychicznej, prawdopodobnie schizofrenii. W efekcie stał się bezużytecznym członkiem grupy, stojąc cały koncert nieruchomo, wpatrując się w jeden punkt i grając uporczywie ten sam akord... Skutek był oczywisty – mimo wielkich zasług dla zespołu, został z niego usunięty wiosną 1968 r.
Jak twierdzi znajomy basista, Pink Floyd z Barrettem byłby dalej niemożliwy. Bez niego zresztą też. Znaczna część twórczości zespołu po wyrzuceniu Syda to muzyczne wyrzuty sumienia, ocierające się o kompleks ojcobójstwa. A jeśli któryś krytyk muzyczny chce zrobić wrażenie, to oznajmia, że prawdziwy Pink Floyd skończył się wraz z odejściem Syda Barretta. Nieobecni mają czasem rację.

(mój felieton z dzisiejszej prasy)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz