Gdyby Randy Brecker nie odszedł po nagraniu pierwszej płyty z zespołu Blood, Sweat & Tears, byłbym dziś na drugim olsztyńskim koncercie artysty, który wystąpił na Woodstock (pierwszy to Henry McCullough).
Jak przeczytałem w wywiadzie dla „Jazz Forum”, odszedł, bo nie mógł sobie zbytnio pograć w zespole, który ciążył raczej w stronę rocka niż jazzu. A jego granie „długich nut”, czyli akompaniamentu dla innych wirtuozów, nie interesowało. Że miał rację, pokazała jego cała późniejsza kariera, w czasie której nagrał mnóstwo dobrego jazzu z innymi wielkimi muzykami i zgarnął kilka nagród Grammy. No i muszę zauważyć, że pojawił się na ostatniej płycie, w której maczali palce wszyscy Beatlesi, a był to album „Ringo’s Rotogravure” z 1975 roku.
Skrót:
„Some Skunk Funk” z płyty „The Brecker Bros.”, którą nagrał w 1975 roku z bratem Michaelem (poszukiwanie dawców szpiku dla brata zacieśniło relacje Randy’ego z Polską, gdy tropy rodzinne zawiodły go do Tykocina).
I bis:
Gwiazdą był dziś oczywiście Randy Brecker (tak, gra na trąbce), ale towarzyszyli mu Piotr Lemańczyk (gitara basowa), Rafał Sarnecki (gitara) i Adam Golicki (perkusja). Randy współpracuje tylko z najlepszymi, że wspomnijmy choćby Włodka Pawlika, z którym podzielił Grammy za „Night in Calisia”.
Koncert był wyjątkowy również z tego powodu, że pierwszy raz odwiedziłem niedawno otwartą Olsztyńską Scenę Jazzową Mirka Mastalerza, któremu od razu przypinam łatkę olsztyńsko-jerzwałdzkiego Piotra Skrzyneckiego.
Na OSJ MM będę wpadał. Już choćby w najbliższą sobotę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz