Było siedem minut po godzinie siedemnastej, piętnastego sierpnia 1969 roku. Na scenę niedaleko Bethel w stanie Nowy Jork wszedł Richie Havens.
Wszedł, a właściwie został wepchnięty, bo bałagan organizacyjny spowodował, że
mający wystąpić wcześniej wykonawcy się spóźniali. Havens niezrażony tym, że
staje naprzeciw półmilionowego tłumu swoją charakterystyczną grą na gitarze i
równie charakterystycznym śpiewem otworzył słynny festiwal Woodstock. Generacja
muzyków związanych z tym festiwalem odchodzi. W marcu zmarł reklamowany jako
najszybszy gitarzysta świata Alvin Lee, który ze swoim zespołem Ten Years After
dał jeden z najbardziej efektownych występów na tym historycznym festiwalu. W
grudniu pożegnaliśmy Raviego Shankara, starszego o pokolenie, ale też mającego
wpływ na legendę imprezy. Wczoraj przyszła wiadomość o śmierci Richiego Havensa.
Tak się składa, że dwie największe żyjące gwiazdy Woodstock wystąpią w tym roku
w Polsce, obie zresztą kolejny raz. W maju Joe Cocker, w sierpniu Carlos
Santana. Żal przegapić.
(mój felieton z dzisiejszej prasy)
(mój felieton z dzisiejszej prasy)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz