czwartek, 16 listopada 2017

Wychadił na Portas do Sol Brazylijczyk

Moje ostatnie odkrycie muzyczne Lizbony. Intrygujące zakończenie dwóch tygodni, podczas których nie żałowaliśmy sobie krewetek z czosnkiem i wszelkich odmian dającej się tu spotkać muzyki. Spotkać choćby na ulicy, w końcu klimat sprzyja występom pod gołym niebem.

W tym przypadku ulica to zresztą pojęcie zupełnie nieoddające poetyki miejsca, w którym dane nam było spotkać przedziwnego człowieka. Dziś ostatni raz wjechaliśmy dwudziestką ósemką na Miradouro das Portas do Sol, by nażreć się na zapas widoku na Alfamę i przepływającego z dostojeństwem godnym króla Sebastiana u jej stóp Tagu. Cały show ukradł jednak ten oto Brazylijczyk (że zza Atlantyku, dowiedzieliśmy się nieco później).


Owszem, miał na świątecznym drzewku papierową bombkę z polskim napisem „WESOLYCH SWIAT!”, ale nie to nas urzekło. Usiedliśmy sobie w pobliżu, podsłuchując jednym uchem, a tu Brazylijczyk (jeszcze chwilowo dla nas Portugalczyk) intonuje radziecką „Katiuszę”. Tak, po rosyjsku.


Ja wiem, że prawdziwy Polak w takich momentach wychodzi, ale jakże można było porzucić to arcydzieło lingwistyczne, tę mieszankę portugalsko-rosyjsko-włoską (wykonawca wplótł fragment po włosku, w tym języku „Katiusza” funkcjonuje jako pieśń partyzancka „Fischia il vento” ze słowami Felice Cascione z 1943 r.). Od razu po zakończeniu poleciałem tłumaczyć Brazylijczykowi (w moim mniemaniu ciągle jeszcze Portugalczykowi), że Katiusza to Jekaterina, czyli Catherine, że katiusza to „rocket arm” (albo jeszcze gorzej się wyraziłem), że druga wojna światowa... Jakby sam tego nie wiedział.


Od słowa do słowa wszystko sobie wyjaśniliśmy. Że Portugalczyk wcale nie jest Portugalczykiem, tylko Brazylijczykiem. Że te piękne samby i bossa novy, które gra, są znane i popularne w Polsce (zdobyłem jego serce śpiewając po polsku „Sambę na jedną nutę", którą wykonywał chwilę wcześniej). I że nazywa się Léo Dinniz (tak miał na płycie, którą nabyłem), albo Diniz (tak występuje w internecie).


Przez chwilę do rozmowy dołączył też jakiś Luksemburczyk, więc zrobiło się naprawdę światowo i akademicko, gdy zaczęliśmy roztrząsać różnice między europejskim i brazylijskim wariantem języka portugalskiego (które to różnice, zdaniem Léo, mają również wpływ na muzykę obu narodów – jakże w końcu różni się smutne fado od też przecież nostalgicznej bossa novy).


Kurtuazyjnie zaprosiłem Léo na swój koncert. I wcale nie jest powiedziane, że nie wpadnie, bo to prawdziwy obieżyświat, który nie tylko nauczył się od Rosjan i Włochów „Katiuszy”, ale i od Polaków „na zdrowie”. Ci Rosjanie muszą zresztą mocno siedzieć mu w głowie, bo gdy usiłowałem mu tłumaczyć, że piszę również piosenki harcerskie, to okazało się, że nie zna słowa „scout” ani „pathfinders”, ale żywo zareagował na „pioniera”...


I tak się pożegnaliśmy... Mnie została jego płyta, jemu 12 euro i świadomość, że w Polsce kochają brazylijską muzykę.


O, przepraszam, mnie zostało jeszcze kilka nagrań... „Katiusza” będzie na końcu, zagrana specjalnie ponownie dla mnie na moje życzenie.

Po pierwsze:


Po drugie "Manhã de Carnaval", czyli mistyczna piosenka z filmu "Czarny Orfeusz" (muzyka Luiz Bonfá, słowa Antônio Maria):


Po trzecie "Tico-Tico no Fubá", piosenka, która w tym roku skończyła właśnie dokładnie 100 lat! Muzykę skomponował w 1917 roku Zequinha de Abreu, a słowa napisał kilkanaście lat później Aloísio de Oliveira (pierwsza rejestracja pochodzi z 1931 roku):


Po czwarte:


Po piąte „Katiusza”. Moje wszystkie rusycystki w grobie się przewracają...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz