niedziela, 16 sierpnia 1987

Najdzikszy Obóz na Świecie

Świetnie się bawiliśmy na obozie w Puszczy Piskiej, aż przyszedł leśniczy i nas wypędził z lasu. Swoją drogą dziwne, że dopiero po jakichś dziesięciu dniach naszego pobytu nad jeziorem Przylasek zorientował się, że, eufemistycznie mówiąc, nie wszystko było formalnie załatwione jak trzeba.



Po maturze „zaliczonej na pięć” i po egzaminach na studia („Jakich pan może wymienić znanych matematyków?”), pora była wrócić do poważniejszych zajęć. Najpierw pięciodniowa wizyta na zlocie grunwaldzkim, potem cztery dni na Obozie Brązowych Sznurów w Brzeźnie (tym samym Brzeźnie, co przed rokiem), a na deser trzy dni we Fromborku na obozie dziennikarskim „Na Tropie”.
Wszystko po to, by szybciej minęły dni przed rozpoczęciem obozu drużyny w Szerokim Borze nad jeziorem Przylasek. A i tak przyjechałem pierwszy. Dwa dni przed obozem. Na szczęście po przeciwnej stronie jeziora rozbity był już obóz warszawskiej drużyny, którą poznaliśmy podczas wiosennego zwiadu. Cóż było robić, zaciągnąłem się na dobę na fizycznego i za wykopanie paru dołów dostałem jeść i miejsce do spania. Tak się zapamiętałem w robocie, że musiałem zabandażować nadwyrężony nadgarstek.

Moją karierę pracownika fizycznego przerwał następnego dnia przyjazd drużynowego muscela z trzema osobami na pokładzie. To też jeszcze nie był początek obozu, to była dopiero forpoczta pionierki. Podziękowałem warszawskim druhnom (przecież u facetów bym nie pracował…) za gościnę i zająłem się z Bółą, starszym Śmiechem i chyba Kędziorem rozplanowywaniem obozowiska. Przy ciężkiej pracy zastała nas noc i brak jedzenia, więc pojechaliśmy do druhen pożyczyć sera czy coś… W drodze powrotnej mieliśmy skręcić przy „takim kalafiorze na drzewie, zapamiętaj”, ale okazało się, że wszystkie drzewa mają kalafiory. Długo nawoływaliśmy się w ciemnym lesie, by trafić do swoich.
W obozie uczestniczyło kilka zaprzyjaźnionych drużyn: 2 Olsztyńska Męska Środowiskowa Drużyna Harcerska „Szarpie” (czyli my), 275 Olsztyńska Drużyna Starszoharcerska „Labirynt”, 32 Ludowa Drużyna Harcerek „Takselki” z Kętrzyna i Olsztyna oraz 3 Morąska Drużyna Turystyczna Harcerzy Starszych „Kangury”.

Kilka słów o tytułowej dzikości. Po pierwsze prycze, a nie jakieś tam kanadyjki.

Żeby była kanadyjka, muszą być żerdzie (pod dostatkiem) i sznurek (jak to w peerelu latem – zabrakło…). Zabraknięcie tego sznurka spowodowało niemały zamęt. To fakt... Był to jednak zamęt grubymi nićmi szyty i wiemy, lep jakiej propagandy kryje się za tymi nićmi... Dlatego też ten zabraknięty sznurek zewarł jeszcze bardziej nasze szeregi... Z tym, że nie do końca, bo Bóła z powodu niekompetencji kwatermistrzów zrzekł się funkcji drużynowego (o czym rok później napiszę piosenkę).


Oprócz piosenki, napisałem też artykuł do „Na Tropie”. Na spokojnie, bez emocji – ukazał się dopiero w styczniu, kilka miesięcy po obozie.

W naszym starszoharcerskim namiocie prycza była solidna, piętrowa, a z braku sznurka do jej wyplecenia użyliśmy dwóch (!) metrów linki namiotowej. Po jej rozwarstwieniu otrzymaliśmy z ćwierć kilometra elastycznej i mocnej nici. Elastyczność była na tyle wydajna, że mimo naciągnięcia sznurka niczym w rakiecie tenisowej, śpiąc na dole obijałem tyłek o ziemię.

Po drugie dzikość to całkowicie samodzielne wyżywienie. Tak samodzielne, że ja również stawałem przy garze.

W czasie jednego z dyżurów zabrakło mąki (to miały być chyba pierogi z jagodami). To nie jest anegdota wyssana z brudnego palucha korespondenta „Na Tropie” – ja naprawdę rozebrałem się do kąpielówek i wpław ruszyłem na drugi brzeg jeziora do zaprzyjaźnionych druhen z Warszawy pożyczyć kilogram mąki. 200 metrów w tamtą stronę kraulem, 200 metrów z powrotem jednoręcznym żabko-pieskiem z kilogramem mąki trzymanym nad woda.
Jak już jestem przy kuchni, to nie odmówiłem sobie zemsty na Wróblu za ubiegłoroczne potraktowanie mnie gaśnicą proszkową w latrynie i napoiłem go olejem rzepakowym, sprytnie udającym miód…
Po trzecie dzikość to cała reszta, czyli brak bieżącej wody, brak kontaktów ze światem, o braku prądu nie wspominając. No i druhny w roli squaw.

Co zdominowało ten obóz? Trzy sprawy. Po pierwsze deszcz, po drugie deszcz i po trzecie deszcz. Padało KAŻDEJ nocy i w co drugi dzień. W pobliskim składzie siana urządziliśmy sobie suszarnię.

Skonstruowałem butelkowy ksylofon, ale deszcze ciągle go rozstrajały…


Z Trzema Piórami nie wyszło (wytropili mnie grzybiarze), więc poszliśmy sobie na chatkę Robinsona. Odprawia nas Majka.


Szczątkowa kronika (o matko, jakie błędy):












24.07-16.08.1987
obóz 2 OMŚDH „Szarpie”
Szeroki Bór – jezioro Przylasek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz