Trzeci raz w Dolinie Charlotty koło Słupska. Najważniejszy koncert był pierwszego dnia, czyli trzynastego w piątek. Doorsi bez Jima Morrisona wcale nie są jak pieniądze bez wartości. Coraz bardziej uświadamiam sobie rolę Raya Manzarka w zespole. Nasi górą! Czyli Rajmund Manczarek. Na wszelki wypadek byłem już na jego „niedoorsowym” koncercie w Ostrołęce. I jeśli jeszcze raz przyjedzie do Polski, to chętnie go znów zobaczę.
Drugi dzień rozpoczął się od najlepszego koncertu tego festiwalu, czyli występu Ten Years After. Ten Years After bez Alvina Lee, którego kwaśne miny oglądaliśmy rok wcześniej, to też nie są pieniądze bez wartości. To świetny zespół, w którym pierwsze skrzypce gra po odejściu Alvina basista, czyli Leo Lyons. Zawsze mnie fascynowało jego szalone zachowanie na scenie. W końcu zobaczyłem go na żywo.
Równie dobry był kolejny koncert i jeśli czegoś zabrakło, to odrobiny Mamonia, czyli znajomości utworów z repertuaru świetnego Savoy Brown. Wszystko to wynagrodził świetny Kim Simmonds na gitarze, jedyny muzyk występujący w tym zespole od 1965 roku. Joe Whiting, raptem w sumie pięcioletni staż w zespole, świetnie śpiewa, ale wolałem jak grał saksofonie.
I kreowany na gwiazdę wieczoru Cactus. Gdyby nie Carmine Appice i w mniejszym stopniu Jim McCarty nie byłoby większych emocji. W drugiej połowie koncertu dało się wyczuć, że to jednak zespół, a nie zbieranina dobrych muzyków. OK, ale bez ciar.
Kącik księgowego, czyli 190 zł za Doorsów:
I tylko 100 zł za Ten Years After, Savoy Brown, Cactus:
Od razu widać, kto tu był gwiazdą :)
Kącik Tomasza Beksińskiego. 1 kwietnia 1995 roku zapraszał na warszawski koncert Ten Years After. Poczekałem 17 lat, by legenda jeszcze urosła...
Kącik okładkowy, czyli miałem taką kasetę (koncertową, a jakże):
I taką też miałem, też koncertową:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz