poniedziałek, 2 maja 1994

Makaron pełnomuzyczny

Mimo swych oczywistych niedociągnięć organizacyjnych „Makaron '94” był przede wszystkim wspaniałą ucztą muzyczną. Wszystkie trzy gwiazdy, Illusion, Lech Janerka i Golden Life, nie zawiodły, dały koncerty na wysokim poziomie. Szkoda tylko, że prawdopodobnie na kolejny koncert rockowy w auli WSP przyjdzie jeszcze długo poczekać. Najważniejsze jednak, że muzyka się obroniła. Na przyszłość organizatorzy takich imprez powinni zastanowić się lepiej nad swoimi (i publiczności) możliwościami.


Muszelki
Piątkową gwiazdą, jak się okazało zasłużenie, był zespół Illusion. Na pierwszy ogień poszły jednak dwie olsztyńskie grupy - Prelegant i Katharsis. Obydwie kapele grały już ze sobą razem jako zespoły rozgrzewające publiczność podczas lutowego koncertu Big Daya w „Akancie”. Prelegant zabrzmiał dużo lepiej niż przed trzema miesiącami. Zaczęli od energicznego bluesa, co pozwalało żywić nadzieję, że zespół osiągnął w końcu wyraziste, własne brzmienie. Niestety, dalsza część występu Prelegenta pokazała, że chłopcy ciągle jeszcze szukają własnych dźwięków, a obecnym ich stylem jest... brak stylu. W sumie jednak - postęp. I jeszcze taka uwaga - jeden z wokalistów śpiewa źle, drugi lepiej (choć też nie doskonale), więc może ten gorszy zająłby się po prostu tylko gitarą?
Katharsis został przyjęty przez publiczność bardzo chłodno, pod sceną bardzo się przerzedziło. Nic dziwnego, grupa z obecnym repertuarem mogła by być gwiazdą na początku lat osiemdziesiątych. Dość nieudolne granie w stylu TSA (zwłaszcza maniera wokalisty) połączone z tekstami rodem z Pikniku Country, zupełnie nie ruszyło publiczności. [sorry, chłopaki – przypisek 2020]
Gdy jednak Katharsis zakończyło swój występ, a na estradę weszli muzycy Illusion, pod sceną zrobił się niezły tłok. Publiczność wyraźnie czekała na tę chwilę. Rozpoczęło się nieustanne skakanie ze sceny, w końcu utworzyła się kilkunastoosobowa kolejka, w której trzeba było cierpliwie odczekać, żeby straceńczo rzucić się w falujący tłum.
Tomek Lipnicki, gitarzysta i wokalista, jak i cały zespół, pokazali, że potrafią bawić się i żartować na scenie. Tomek na samym początku zapowiedział, że zaczną od utworu... na bis. W czasie wieczoru usłyszeliśmy kilka przebojów zespołu, wspólnie zaśpiewanych z publicznością (m.in. „Cierń” oraz „Na luzie”).
Były też dwa, a właściwie trzy, obce utwory. W połowie występu Illusion zagrał hendriksowskie „Purple Haze”. Wersja bardzo gęsta, niezbyt odległa od oryginału (ale też nie naśladowcza). Polskie zespoły grają coraz więcej utworów Hendriksa, można by pomyśleć o polskim „A Tribute to Jimi Hendrix” - IRA („Hey Joe”), Houk („I Don’t Live Today”)...
Dwa kolejne obce utwory były na bis. Najpierw sam Tomek zaśpiewał „ludowy” przebój „O, jak bardzo cię kocham", potem cały zespół zagrał „Love Me Do” Beatlesów, piosenkę z 1962 r., dwa razy zatem starszą od słuchaczy piątkowego koncertu. Wersja tradycyjna i nowoczesna zarazem, w dużo lepszym stylu niż kiczowate naśladownictwo Żuków [tylko których? – przypisek 2020].

Świderki
Drugi dzień koncertu przyniósł także spóźnienie, tym razem ponad półgodzinne. Wśród publiczności krążyły mrożące krew w żyłach opowieści o tym, że Lech Janerka... nie wystąpi.
Koncert rozpoczęła grupa Misera Puella. Oj, rzeczywiście bardzo nieszczęśliwa jest to dziewczynka. Członkowie zespołu chcą grać muzykę ambitną, na pewno inną, niż ta, która króluje na naszych rockowych estradach. Pierwsze dźwięki przywiodły na myśl dokonania trzeciego składu King Crimson. Potem okazało się, że to był zły trop - Misera Puella gra muzykę eklektyczną, bardziej już momentami przypominającą wczesne Pink Floyd. Szkoda jednak chłopców, którzy nie mieli szans na powodzenie wśród publiczności nastawionej raczej na czad. Dwa instrumenty klawiszowe i klarnet w składzie to za mało, żeby być oryginalnym zespołem. Potrzebny jest jeszcze czytelny pomysł na to.
Drugi zespół sobotniego wieczora, Seven Colours, zagrał o niebo lepiej, co można było usłyszeć już po pierwszych taktach muzyki. Sztandarowy utwór grupy, „Seven Colours”, przywodzi na myśl nagrania Fleetwood Mac z lat osiemdziesiątych, zwłaszcza w linii wokalnej. Nie jest to jednak chyba zespół na takie duże sale. Tydzień wcześniej widziałem „sevensów” w klubie „Sąsiedzi”, gdzie brzmieli znacznie lepiej.
Zgrzytem stylistycznym tego wieczora był występ zespołu Harlem, kapeli młodej, ale z muzykami o sporym stażu (m.in. w grupie Babsztyl). Harlem gra muzykę amerykańskiego Południa, dobrą może do słuchania w samochodzie, ale chyba nie dla olsztyńskiej młodzieży, która przez cały czas (już od występu grupy Misera Puella) siedziała sobie na podłodze i nie reagowała zbyt żywo. Harlem nie poruszył jej nawet takimi przebojami, jak „Honky Tonk Women” Rolling Stonesów (panowie, tak to się gra punk rocka, a nie klasykę rock and rolla) oraz „Knockin’ on Heaven's Door". W sumie - zespół zna swoje rzemiosło, ale lepiej by się sprawdził na (znowu) Pikniku Country niż na koncercie dla młodzieży. [aż dziw, że mnie nie naprali wtedy po mordzie – przypisek 2020]
Pogłoski o nieobecności Lecha Janerki okazały się nieprawdziwe. Wszedł na scenę, poprzestawiał trochę sprzęt, dostroił swój ośmiostrunowy bas i dał najlepszy koncert ze wszystkich, jakie odbyły się podczas „Makaronu”. Zaczął od utworu, który wykonywał przed dziesięciu laty w Olsztynie, jeszcze z zespołem Klaus Mitffoch – „Śmielej”. Potem zabrzmiały inne utwory, wszystkie przeboje z czasów Klausa oraz te stworzone już przez Janerkę samodzielnie. Ci, którzy sądzili, że Janerka gra spokojną muzykę, byli z pewnością zaskoczeni jego sobotnim koncertem w Olsztynie. Janerka z zespołem (gitara, perkusja i elektryczna wiolonczela, na której grała jego żona Bożena) zagrali momentami bardzo drapieżnie, wręcz punkowo. Koncert na bardzo wysokim poziomie.

Kolanka
W niedzielę na „Makaronie” mieli wystąpić z półtoragodzinnym programem prawdziwi Indianie. Show skończyło się po kilkunastu minutach, a i tak Indianie pokazali się olsztyńskiej publiczności tylko dlatego, żeby jej nie zawieść. Znowu nie dopisała organizacja - zabrakło tego, czy tamtego... Podobno Indianie nie mogli rozstawić swych wigwamów, zainstalować bębnów.

Nitki
W poniedziałek było jeszcze gorzej. Golden Life nie mógł wejść na salę WSP... Przez kilkadziesiąt minut fani Golden Life czekali na rozwój wypadków. Na szczęście na miejscu znaleźli się członkowie olsztyńskiego zespołu Big Day. Marcin Ciurapiński postanowił ratować honor naszego miasta i w ciągu godziny zorganizował nową salę na koncert. Przerzedzona nieco publiczność oraz muzycy przenieśli się do „Akantu”, rodzimego klubu Big Day.


Tam Golden Life dał niezły, pełen energii koncert. Muzycy chcieli z pewnością odwdzięczyć się oczekującej ponad dwie godziny na koncert publiczności. Publiczność była z pewnością zadowolona, bo w małej sali „Akantu” udało się zespołowi wytworzyć sympatyczną atmosferę beztroskiej zabawy, zaś między zespołem a widownią nie było właściwie żadnych barier.

Kamyk na szaniec

W poniedziałek 2 maja 1994 roku w sali Ośrodka Badań Naukowych im. Wojciecha Kętrzyńskiego w Olsztynie odbył się wernisaż wystawy „Kamyk na szaniec”.



We wspaniale przygotowanym przez Barbarę Wachowicz i olsztyńskich harcerzy kominku wzięli udział członkowie Szarych Szeregów, organizatorzy harcerstwa na Warmii i Mazurach przed wojną, żołnierze AK.


Poniedziałkowe spotkanie młodszego i starszego pokolenia harcerzy trudno nazwać po prostu wernisażem. Dla młodych harcerzy z hufca ZHP „Rodło” i z ZHR była to wspaniała okazja do prawdziwej lekcji patriotyzmu. Weterani ruchu harcerskiego ze wzruszeniem wspominali swoje przeżycia z lat wojennych, nie wstydząc się łez. Na zdjęciu pierwszy z lewej druh Czesław Truszkowski.


Spotkanie przybrało formę inscenizacji, w której harcerze z dwóch działających na terenie Olsztyna organizacji śpiewali razem piosenki, występowali w rolach bohaterów z książki „Kamienie na szaniec”.


Andrzej Kozłowski z 2 Olsztyńskiej Męskiej Drużyny Harcerskiej „Szarpie” wcielił się w postać druha Andrzeja Wajcowicza „Bacy”, harcerza batalionu „Zośka”, kompanii „Rudy”, plutonu „Alek”. „Baca” był obecny na kominku i ze wzruszeniem wsłuchiwał się w swoje własne słowa wypowiadane ustami młodego harcerza. Symboliczne zdjęcie – druh Andrzej z druhem Andrzejem. „Baca” zmarł w Olsztynie 14 marca 1996 roku.


Druhna Renata z ZHR zagrała postać Anny Wajcowicz, ps. „Hanka Kołczanka”, siostry „Bacy”, która zginęła pierwszego dnia Powstania Warszawskiego. Była łączniczką w tym samym plutonie, co brat. Przed powstaniem, w konspiracji, uczestniczyła m.in. w akcji sabotażowej „Tłuszcz-Urle”.


Piękny kominek sprawił, że obecnym udzielił się podniosły nastrój. Do śpiewania harcerskich piosenek włączali się wszyscy. Nawet Józef Grzegorczyk, prezydent Olsztyna, z uśmiechem śpiewał „Gdzie strumyk płynie z wolna” i inne stare harcerskie przeboje.


Gościem harcerzy był również poseł Marcin Święcicki.


Wystawa opowiada o Aleksandrze Kamińskim i bohaterach jego najsłynniejszej książki „Kamienie na szaniec”. Jest też część poświęcona historii i współczesności harcerstwa na Warmii i Mazurach oraz przebiegowi akcji „Burza” na Wileńszczyźnie.


Pamiątkowe zdjęcie harcerzy z hufca „Rodło”.

sobota, 26 marca 1994

Rockowe igraszki z czasem

Ponad dwa tysiące osób uczestniczyło w największym, a z pewnością najdłuższym, rockowym koncercie w historii Olsztyna. Dla wielu osób „Stage of Power” zaczęło się grubo przed godz. 17.00, a zakończyło przed 4.00 rano następnego dnia. Czas był chyba zresztą największym bohaterem tego koncertu. Mimo swych oczywistych niedociągnięć „Stage of Power” zasługuje na pamięć o nim, choćby dlatego, że był ważnym doświadczeniem zarówno dla organizatorów, jak i dla widzów.


Do sali jednostki wojskowej przy ul. Warszawskiej organizatorzy zaczęli wpuszczać widzów kilka minut po piętnastej. Ludzie przychodzili jednak jeszcze długo po godz. 17.00. Sporo osób chciało sobie zapewne darować występy pierwszych zespołów, aby zachować siły na prawdziwe gwiazdy sobotnio-niedzielnego koncertu. Czekało ich jednak rozczarowanie. Zamiast koncertu o godz. 17.00 zaczęła się... próba. Publiczność była chyba dość wyrozumiała, skoro dopiero po godzinie zaczęła skandować ZA-CZY-NA-MY!, ZA-CZY-NA-MY! W końcu kwadrans po osiemnastej wybiegł na scenę Szalony Konjo, prezenter „Stage of Power”. Koncert się zaczął, ale zabrakło z pewnością wyjaśnień lub choćby tylko przeprosin.
W chwili rozpoczęcia występu przez grupę Saron, niezapowiadaną wcześniej na plakatach, opóźnienie wynosiło ok. 75 minut. Potem zaczęło rosnąć, by podczas występu Christ Agony osiągnąć ponad dwie godziny.
Po Saronie, którego występ brzmiałby zupełnie dobrze, ale bez wokalisty, Konjo zapowiedział pana Witka, człowieka już niemłodego, który z akompaniamentem mocno sfatygowanej gitary śpiewał „Speedy Gonzalesa” i inne stare przeboje. Publiczności początkowo podobał się ten żart, w następnych jednak wejściach pan Witek nie mógł już liczyć na łaskawe przyjęcie i został wygwizdany.
Grające po Saronie zespoły Screen i Atrocious Filth niczym się specjalnie nie wyróżniły poza tym, że w pierwszym z nich grała zupełnie niesłyszalna wiolonczelistka (czy prześliczna trudno było ocenić z kilkudziesięciu metrów). Obydwa zespoły grały muzykę industrialną, co sprowadzało się do tego, że publiczność się nudziła, bo nie mogła tańczyć przy łamanym rytmie. Chwilami można było odnieść wrażenie, że nawet najbardziej metalowa publiczność miała dosyć tej huty i gdyby pojawił się nagle na scenie jakiś grający tradycyjnie rockandrollowy band, to zostałby gwiazdą wieczoru. Sytuacji nie poprawiło nawet to, że basista Screen w muzycznym transie dramatycznie spadł ze sceny.
Pierwszym bisującym zespołem było Prophecy, zespół wprawdzie deathmetalowy, ale grający dość równo i rytmicznie, co pozwoliło publiczności poszaleć. Bisowała także grupa Christ Agony, grająca black metal. Trzyosobowy skład daje zespołowi czytelne brzmienie, co spodobało się z pewnością widzom.
Nasza międzynarodowej sławy grupa Vader doczekała się w końcu dużego koncertu w Olsztynie. Oczekiwanego sukcesu jednak nie było. Publiczność albo była zmęczona trwającym już ponad pięć godzin koncertem, albo ostatecznie pokazała, że woli punk rocka. - Ja nie jestem w Olsztynie - powiedział z żalem w głosie Peter, lider Vadera, komentując słabą reakcję publiczności na występ. Vader skrócił swój koncert z planowanych 50 do 20 minut. Kolejne zespoły też grały coraz krócej, bo publiczność była coraz bardziej zmęczona i mniej skłonna do zabawy.
Nieoczekiwaną gwiazdą wieczoru został punkowy zespół The Bill. Publiczność wykrzesała podczas jego występu jeszcze tyle siły, żeby wspólnie śpiewać razem z zespołem, tańczyć radosne pogo i domagać się bisów (były dwa). Grający po The Billu także punkowy Sedes nie miał już tak ciepłego przyjęcia i gdyby Konjo nie wymusił bisu, publiczność rozstałaby się z zespołem bez żalu.
Przewidywane kłopoty zespołu Closterkeller nie nastąpiły. Zmiana stylu granej muzyki (grupa Anji Orthodox gra mroczną muzykę określaną mianem rocka gotyckiego) nie spowodowała protestów publiczności, która świetnie się bawiła i także wywołała kapelę na bis.
Gwiazdą gwiazd „Stage of Power” miał być Proletaryat. Był nią, choć nie do końca. Zmęczona publiczność nie miała już po godzinie drugiej w nocy takiej ochoty do zabawy, gdy Proletaryat wszedł na scenę. Dużo większym sukcesem byłby z pewnością występ jakieś cztery godziny wcześniej. Niemniej było wspólne śpiewanie piosenek, taniec i dwa bisy. Na drugi bis wyszedł z Proletaryatem także Peter z Vadera. Wspólnie wykonali „No Woman, No Cry” Boba Marleya.