Taki na wpół spontaniczny, a na wpół teatralny okrzyk pożyczony z „Samych swoich” wyrwał mi się, gdy dwa lata temu oglądałem w Sali Kongresowej występ Ringo Starra, pierwszego Beatlesa, który odwiedził Polskę.
Jeszcze nie
zaplanowałem jakie dźwięki będę wydawał z siebie jutro o godzinie 21.00, gdy na
scenę Stadionu Narodowego wskoczy Paul McCartney. „Wskoczy” to chyba najlepsze
słowo. Sir Paul ma od trzech dni 71 lat, ale na scenie ten największy w
historii geniusz muzyki pop jest nie do zdarcia.
Niektórzy czekali dłużej, nawet pół wieku. Pokolenie Polaków
urodzonych tuż po wojnie marzyło o wizycie Beatlesów nad Wisłą od 1963 roku, od
pierwszych przebojów słuchanych w państwowym radiu w reglamentowanych godzinach
(o Radiu Luxemburg niech się wypowiedzą starsi koledzy). John, Paul, George i
Ringo byli w różnych miejscach na świecie, ale za żelazną kurtynę nigdy nie
dotarli. Do niegodziwości komunizmu dołóżmy więc i tę, że odcięła nas od
pełnego przeżywania tego, co było udziałem młodzieży w wolnym świecie, czyli
rewolucji popkulturowej lat 60. Na szczęście nie byliśmy odcięci aż tak bardzo,
jak powiedzmy młodzież chińska odczuwająca wówczas na własnej skórze zgoła inną
rewolucję – kulturalną.
Beatlesi do bloku wschodniego nie dotarli, ale udało się to
Rolling Stonesom, którzy po prostu szukali guza, czyli skandalu. Najpierw
chcieli lecieć do Moskwy, ale Breżniew nie życzył sobie w ZSRR długowłosych
skandalistów. Jaggerowi i kolegom została więc Polska. Gomułka wpuścił Stonesów,
ale nie z miłości do rock and rolla, tylko podobno ze słabości do swoich
wnuczek, które wymusiły na nim zgodę. Prośba o wizytę Beatlesów pewnie na nic
by się nie zdała, choćby z tego powodu, że grupa zaprzestała szybko koncertów.
Zagadką pozostanie dlaczego McCartney nie odwiedził Polski po 1989 roku... Może
czekał na Stadion Narodowy?
(mój felieton z dzisiejszej prasy)
(mój felieton z dzisiejszej prasy)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz