W filmie „W ciemności”, który przed chwilą obejrzałem, mało może widać, dużo za to słychać. Lwowska gwara ekscytuje mnie nie z powodu jakiegoś sentymentalnego rewizjonizmu, ale dlatego, że pokazuje jakie było to kiedyś miasto. Mieszanką polsko-ukraińsko-żydowsko-niemiecko-ormiańsko-rosyjsko-austriacko-białoruską, jeśli nie pominąłem nikogo. I mogli sobie ludzie żyć. I stąpać po lwowskim bruku. Nabrałem się. Myślałem, że to autentyczne lwowskie plenery, bo tak zapamiętałem to miasto z 2003 roku.
Ale nie, w roli Lwowa wystąpiła Łódź i Piotrków Trybunalski. We Lwowie, jak przytomnie zauważyła małżonka, mogło nie być klimatu do kręcenia filmu, w którym Ukraińcy kolaborują z Niemcami. Pewnie zdecydowały inne względy, czysto produkcyjne.
Jest kilka momentów wartych zapamiętania. Gdy lwowski kanalarz dowiaduje się, że Matka Boska była Żydówką. I Pan Jezus też. Albo jak ma na imię ksiądz antysemita. I warto odczekać prawie 2,5 godziny, by zobaczyć końcowe napisy. Jeden z nich mówi, że Bóg nie jest nam potrzebny do nienawiści. Dajemy sobie radę sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz