Z tą miłością to tylko kłopoty. W takiej na przykład Weronie, mieście owianym legendą młodocianych kochanków (Julia Capuleti i Romeo Montecchi) nic nie poszło nam tak, jak trzeba.
Najpierw umówiliśmy się, że spotkamy się na placu pod wielką babą z dykty. Gdy przyszło co do czego, okazało się, że tekturowa baba stoi na każdym rogu. Taka reklama.
Udaliśmy się do domu Capuletich, by stanąć pod słynnym balkonem Julii. Mniejsza o to, że balkon jest miłosną samowolą budowlaną, bo dobudowano go jakieś 100 lat temu, kilkaset lat po tragicznym romansie. Dobrze, że chociaż dom jest prawdziwy, faktycznie należał do rodu Capuletich w średniowiecznej Weronie. Gorzej, że przyszliśmy za późno i pocałowaliśmy klamkę kraty. Dość malowniczo zresztą ozdobionej.
Na wielki finał, tuż po wyjeździe z Werony, zabrakło nam benzyny. Całe szczęście, że tuż po minięciu jakiegoś tunelu, a nie w jego środku. Po trzech minutach postoju na poboczu włoskiej autostrady zainteresowała się nami pomoc drogowa. Zrozumieli, że nic nie zarobią, gdy wyjaśniłem, że połowa obsady naszej jetty poszła piechotą po paliwo.
Na szczęście nie mieli daleko. Już po dwóch godzinach Makaron wlewał do baku drogocenny płyn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz