To prawda, że w Atenach poszliśmy do restauracji z programem artystycznym skrojonym na miarę możliwości poznawczych masowego turysty. I to prawda, że grali i tańczyli zorbę. Co poradzisz. Siedź człowieku i doceniaj kunszt tych, co tańczą, śpiewają i grają… Nawet jeśli to jest nieco hermetyczne. Kolejne ludowe piosenki z kolejnych regionów Grecji, niczym się nie różniące od siebie dla słowiańskiego ucha.
Nie szkodzi, przynajmniej stroje się zmieniały jak w kalejdoskopie (szkocki wynalazek, ale nazwa grecka, co na pewno zauważyłaby nasza przemiła pani przewodnik, gdyby ją o to słowo zapytać).
Mieliśmy więc tańce męskie:
I to w wersji ekwilibrystycznej:
Z zaskoczeniem patrzyłem na taniec brzucha, tradycję utożsamianą raczej z Turcją (a wiadomo, że Turek Grek nie dwa bratanki bynajmniej).
Od głównie mnie interesującej strony muzycznej była oczywiście zorba zagrana na buzuki. Turysta chce, turysta ma.
No i zorba zatańczona (co za zaskoczenie) na nogach. Turysta chce, turysta ma.
Na sali byli Hindusi, Anglicy i inne nacje, ale szybko opanowaliśmy restaurację i pani Greczynka (kogoś mi przypomina…) zaskoczyła nas śpiewając po polsku „Hej, sokoły”. Mam do takich sytuacji ambiwalentny stosunek. Z jednej strony miło, że się nauczyła (setki polskich wycieczek…). Z drugiej strony nie po to człowiek jedzie za granicę, by obcować z polską kulturą biesiadną. Coś w rodzaju tych enklaw w Egipcie, gdzie serwują schabowego.
Wszystko to nie zmienia faktu, że było miło. Tezę o tym, że Grecy położyli podwaliny pod kablówkę, da się obronić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz