piątek, 11 listopada 2016

Ściemniło się

Maciej Zembaty w 1988 roku wydał książeczkę „Mój Cohen”. Mam ten egzemplarz. Mam i mojego Cohena we wspomnieniach...



Pierwszy raz głos Leonarda Cohena musiałem usłyszeć w drugiej połowie lat 70. w nieistniejącym już giżyckim kinie „Fala”. W oczekiwaniu na seans puszczali wówczas nie reklamy, a muzykę. A że kinowe nagłośnienie było z siłą rzeczy dobrej jakości, głęboki głos Cohena i czyste dźwięki jego gitary zrobiły na mnie niezatarte wrażenie (pomijając treść, z przyczyn oczywistych mi niezrozumiałą). Operator miał chyba tylko dwie płyty (taśmy?), bo z „Fali” pamiętam jedynie Cohena i Davida Bowiego.
W kinie nie wiedziałem, o czym śpiewa Cohen (ba, nie wiedziałem, że to Cohen), ale gdy kilka lat później zainteresowałem się muzyką na poważnie, zacząłem w myślach nosić niebieski prochowiec (przez chwilę sądziłem, że „słynny” dotyczy piosenki, a nie płaszcza)... Piosenka zajęła honorowe drugie miejsce w moim śpiewniku:

Może włożyłem go, ten płaszcz znaczy się, po pierwszym (i zresztą moim jedynym) koncercie Macieja Zembatego, na którym byłem 11 listopada 1981 roku w Zakładowym Domu Kultury w Gorzycach. Dziś, dokładnie 35 lat później, z porannej wiadomości dowiedziałem się, że więcej piosenek Leonarda Cohena nie będzie... (artysta zmarł 7 listopada, ale wieść poszła w świat z opóźnieniem).

Cohen był ze mną przez całe lata 80. Pamiętam, jak na obozach harcerskich śpiewaliśmy „Hallelujah”, chociaż dam głowę, że wyrocznia w Trójce skrytykowała wówczas płytę „Various Positions”, z której pochodzi (ale „Dance Me to the End of Love” 30 marca 1985 r. było na 5. miejscu Listy Przebojów PR III). A mnie na wysokiej trzeciej pozycji w śpiewniku:


Pamiętam, z jakim zaangażowaniem śpiewaliśmy w 1985 roku „Memories” (bardziej znaną u nas jako „Kanada” lub „Naked Body”), co Druhna Krystyna, doktor filozofii, skomentowała z pobłażliwą wyrozumiałością dla naszej hormonalnie naznaczonej nastoletniości...
Pamiętam, jak 1986 roku w technikum dyskutowaliśmy o Cohenie z panią od podstaw elektrotechniki, która bez cienia antysemityzmu skonstatowała (dokładając do rozerotyzowanego Leonarda jeszcze świeżo właśnie wówczas wydany w Polsce skandaliczny „Kompleks Portnoya” Philipa Rotha), że potomkowie Abrahama najwyraźniej bardzo się seksem interesują... Swoją drogą – pękam z ciekawości, żeby dowiedzieć się, o czym dyskutuje się w technikach dziś.
Pamiętam wykonanie „Suzanne” na obozie w Ulnowie w 1986 roku, po którym stwierdziłem, że ja też muszę zostać gitarzystą... „Zuzanna” w moim śpiewniku na pozycji 25:


Pamiętam, jak w 1988 roku w Baranówce znany dziś z tego i owego Kamil Ś. zaśpiewał „Famous Blue Raincoat”, co mu raczej słabo wyszło, ale trup żeński słał się gęsto.
Pamiętam, jak jesienią 1989 roku, gdy w sklepach zaczęły się pojawiać zagraniczne płyty, jedną z pierwszych, którą kupiłem, był album „I'm Your Man”, wydany w naszym kraju z zaledwie (jak na tamte czasy) rocznym opóźnieniem.
W ostatnich latach tłumaczyłem Cohena regularnie. Tzn. co dwa lata, czyli tak często, jak często ukazywały się jego płyty. W 2012 roku przetłumaczyłem „Show Me the Place” z płyty „Old Ideas”.


W 2014 roku „Almost Like the Blues” z albumu „Popular Problems”.


Kilka tygodni temu przysiadłem się do tytułowego utworu z płyty „You Want It Darker” z refrenem „I’m ready, my Lord”, który znajdziemy w tytule większości dzisiejszych pożegnań poświęconych Cohenowi, a który ja dzień po premierze albumu dla potrzeb wykonawczych pozwoliłem sobie zapisać po polsku jako „mój Pan zna mój los”. Na wykonanie chyba jednak się nie zdecyduję...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz