Drugi dzień w Dolinie Charlotty. Dziś Colosseum i Alvin Lee. Nie wyobrażam sobie, że się rozczaruję. Największy dreszcz emocji miałem poczuć przy Alvinie Lee. Artysta zrobił jednak wiele, by zniechęcić do siebie publiczność. Glównie narzekał, żeby nie powiedzieć "marudził", na aparaty fotograficzne. Chemii nie było za grosz (ani mola, jakem były członek koła chemicznego w podstawówce).
No więc Alvin wielkim gitarzystą jest, ale nie teges.
Otóż bardzo teges było Colosseum. Najlepszy koncert w życiu, jaki widziałem. Byłem w bardzo niemęskim stanie emocjonalnym... (co za szowinizm...).
Kącik Tomasza Beksińskiego, który w sierpniu 1995 roku zapraszał na sopocki koncert Colosseum. Nawet rozważałem wyjazd, ale wybrałem zlot w Zegrzu.
Beware the Ides of March
I Can't Live Without You
Lost Angeles
Theme for an Imaginary Western
Valentyne Suite
Walking in the Park
Chciałem tylko, żeby gdzieś przekroczyć granicę, wszystko jedno którą, bo ważny dla mnie był nie cel, nie kres, nie meta, ale sam niemal mistyczny i transcendentny akt przekroczenia granicy. (Ryszard KAPUŚCIŃSKI, „Podróże z Herodotem”)
sobota, 13 sierpnia 2011
Boogie Chilli, Colosseum i Alvin Lee
Etykiety:
Horacemu rockującemu
● Od 2008 r. tłumaczę piosenki, by wykonywać je po polsku. ● Od 1986 r. piszę i śpiewam własne utwory. ● Od 1978 r. chodzę tylko na dobre koncerty. ● Od 1986 r. czasem przekraczam granicę. ● Nie tylko o tym jest ten blog.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz