Odchodzą z tego świata kolejni artyści, a ja przed oczami mam taki film z ich życia. Oscara z tego nie będzie, scenariusz może i banalny, ale ma kilka wariantów.
Oto młody człowiek. Odkrywa w sobie talent, a jeśli go przegapił, są jeszcze czujni rodzice (wariant tragiczny – niespełnieni artystycznie ojciec i matka wmawiają sobie, że dziecko ma iskrę Bożą). Potem ciężka praca nad tym uzdolnieniem i marzenia o karierze. Jeśli się poszczęści, będzie sukces. Bez szczęścia się nie obejdzie, bo na jednego znanego artystę przypadają tysiące sfrustrowanych geniuszów, dziesiątki tysięcy sprawnych rzemieślników i miliony przeciętnie utalentowanych amatorów, którzy z uzewnętrznianiem swojej wrażliwości nie wyszli poza grono zachwyconej rodziny i przyjaciół. Naszemu bohaterowi się udało, więc przeżywa apogeum popularności – rozpoznawalność, pieniądze, wywiady, zdjęcia na okładkach, listy przebojów, propozycje sypią się jak z rękawa.
Po kilku czy kilkunastu sezonach coś zgrzyta. Siedemnasty projekt artystyczny już nie robi takiego wrażenia na publiczności, a tym bardziej na krytyce. Artyście też już się jakoś nie chce, jest zmęczony. Płyty i koncerty sprzedają się coraz gorzej. Na dziesięć-dwadzieścia lat znika. Jeśli nie zepsuł sobie życia osobistego i zdrowia na trasach koncertowych, pielęgnuje życie rodzinne. Jeśli na równi z repertuarem ćwiczył alkohol, narkotyki oraz bujne życie towarzyskie i uczuciowe, spędza lata na leczeniu, odwykach, szuka równowagi w tej czy innej religii.
Nagle jakiś impuls. Wraca moda na artystów sprzed dwóch czy trzech dekad. Dawni fani wchodzą w wiek średni i szukają oddechu od wyścigu szczurów na koncertach idoli z lat swej młodości. „Dawny idol” przeżywa znienacka drugą młodość artystyczną, nagrywa w nieoczekiwanym duecie zaskakująco dobry i nowatorski album. Znów jest na szczycie. Już nie występuje tyle, co w latach młodości, szanuje zdrowie. Nie patrzy na urzędowy wiek emerytalny, odchodzi ze sceny na własnych warunkach, gdy czuje się spełnionym artystą, na chwilę przed tym, gdy biologia ostatecznie pokona jego talent. Lub wręcz przeciwnie – wpada w sidła pazernego menedżera i własnego przekonania, że jest nieśmiertelny. Kończy na podrzędnych festiwalikach. Napisy końcowe...
(mój felieton z dzisiejszej prasy)
Po kilku czy kilkunastu sezonach coś zgrzyta. Siedemnasty projekt artystyczny już nie robi takiego wrażenia na publiczności, a tym bardziej na krytyce. Artyście też już się jakoś nie chce, jest zmęczony. Płyty i koncerty sprzedają się coraz gorzej. Na dziesięć-dwadzieścia lat znika. Jeśli nie zepsuł sobie życia osobistego i zdrowia na trasach koncertowych, pielęgnuje życie rodzinne. Jeśli na równi z repertuarem ćwiczył alkohol, narkotyki oraz bujne życie towarzyskie i uczuciowe, spędza lata na leczeniu, odwykach, szuka równowagi w tej czy innej religii.
Nagle jakiś impuls. Wraca moda na artystów sprzed dwóch czy trzech dekad. Dawni fani wchodzą w wiek średni i szukają oddechu od wyścigu szczurów na koncertach idoli z lat swej młodości. „Dawny idol” przeżywa znienacka drugą młodość artystyczną, nagrywa w nieoczekiwanym duecie zaskakująco dobry i nowatorski album. Znów jest na szczycie. Już nie występuje tyle, co w latach młodości, szanuje zdrowie. Nie patrzy na urzędowy wiek emerytalny, odchodzi ze sceny na własnych warunkach, gdy czuje się spełnionym artystą, na chwilę przed tym, gdy biologia ostatecznie pokona jego talent. Lub wręcz przeciwnie – wpada w sidła pazernego menedżera i własnego przekonania, że jest nieśmiertelny. Kończy na podrzędnych festiwalikach. Napisy końcowe...
(mój felieton z dzisiejszej prasy)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz