niedziela, 21 września 1997

Ciepło, mokro i do domu daleko

Nie cały Nepal to Himalaje. Coś tam przecież między Indiami i Himalajami jest. Wzdłuż granicy rozciąga się podtropikalny Teraj, wilgotna nizina z bagnami, lasami i innymi zgoła niewysokogórskimi atrakcjami przyrodniczymi. I właśnie w tym Teraju leży Park Narodowy Chitwan.

Chitwan to pierwszy nepalski park narodowy, powstał w 1973 roku. W 1984 roku park trafił na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego Ludzkości UNESCO. Do 2005 roku nosił nazwę Królewski Park Narodowy Chitwan, ale po upadku monarchii nazwę trzeba było zmienić, czyli usunąć z niej „królewskość”.
Powierzchnia parku wynosi 932 km kwadratowe. Niby nizina, ale momentami jest wysoko. Pasmo Siwalik (Churia, Chure lub Himalaje Zewnętrzne) przechodzące przez parki sięga 815 metrów.


Park odwiedza co roku kilkadziesiąt tysięcy turystów. W sumie trzeba mieć trochę determinacji, by tu dojechać. Nie jest to oczywiście niedostępna dzicz niczym w sercu Amazonii, ale swoje trzeba wycierpieć na tragicznych nepalskich drogach. My, w1997 roku, dotarliśmy tam zresztą autostopem, którego załatwił nam organizator wycieczki. Przyjechaliśmy do wioski o 17.30. Od rana czekali na nas w jeepie pracownicy biura turystycznego. Po 30 minutach telepki jeepem, w tym w bród przez rzekę, dojechaliśmy do przyparkowego hotelu.


Klimat w parku trudno mi nazwać przyjemnym. Jakże ma być przyjemny, skoro jest ciepło i wilgotno. Wieczorem miałem wypełnić jakiś dokument meldunkowy, ale zmarnowałem kilka formularzy, bo każdy po kolei zalewałem potem, który ściekał mi z ręki na papier. Nie, nie ściekał. Lał się, płynął, chlustał... Owszem, byliśmy tam w porze monsunowej i zapewne zimą jest mniej wilgotno.


Najważniejszym powodem powołania parku były chyba nosorożce indyjskie. Polowano na nie w tym regionie od końca XIX w.


Z czasem polowania przeszły w kłusownictwo i to tak intensywne, że np. z 800 sztuk nosorożców w 1950 roku zrobiło się ich 95 w 1960 roku. Monarchia powołał Gaida Gasti, 130-osobową uzbrojoną służbę patrolową, która miała za zdanie chronić populację nosorożców.


W parku jest ponad 700 gatunków dzikich zwierząt, włącznie z tygrysem bengalskim, krokodylem błotnym, kobrą królewską i pytonem tygrysim. Strach się bać. Krokodyla prawie widzieliśmy w czasie podróży łodzią jakąś tragiczną łódeczką. Prawie, bo na drugim brzegu rzeki. I nie krokodyla błotnego, ale gawiala gangesowego, których zresztą w parku jest bardzo mało, bo kilkadziesiąt sztuk.


Mniej emocji budzi może sambar indyjski, czyli przedstawiciel jeleniowatych. Jednego udało się nam zobaczyć.


Żeby zobaczyć takiego jelenia czy nosorożca trzeba najpierw dosiąść słonia.


Safari na słoniu, które na własne potrzeby nazwaliśmy „słoning”, to obowiązkowy punkt wizyty w parku. Tym bardziej, że pracownicy parku bardzo są dumni ze swoich słoni, tak mniej więcej, jak my ze swoich samochodów. Tylko ciekawe jaki mają do tego stosunek zniewolone słonie...


Słoń służy tam do pracy, do transportu.


„Nie macie słoni?” – zapytał nasz przewodnik, człowiek po uniwersytecie. „To czym wozicie dzieci do szkoły?”.


Był autentycznie zdumiony.


Albo jaja sobie z nas robił... Bo widzieliśmy też dużo rowerów. Rower w Azji to potęga.


W parku jest też życie kulturalne. Trudno uznać, że to przejaw autentycznej kultury ludowej, ale w Polsce przecież nie zapraszamy zagranicznych gości na discopolową dyskotekę pod Białymstokiem, tylko na koncert Mazowsza.


Ale wioska i ludzie we wsi to nie cepelia.


Udało się nam zobaczyć jak mieszkają.


W środku jest nawet zimno, mimo wysokiej temperatury na zewnątrz. Lepianka ma swoje zalety w tym klimacie.


Z naszego punktu widzenia to bieda, ale jak na standardy nepalskie to chyba niższa klasa średnia.


Nie ominęło nas spotkanie z ciekawym człowiekiem. Rozmawialiśmy ze słynnym ujeżdżaczem nosorożców, podobno pierwszym, który tego dokonał, za co został odznaczony przez króla. Pokazał nam swoje rany odniesione w przygodach z nosorożcami oraz wycinki prasowe z sobą w roli głównej.


Park chroni również wiele gatunków ptaków, między innymi sępy. Nasz przewodnik zerwał nas bladym świtem, by pokazać nam jakieś ptaszki, ale prawdę mówiąc nic ciekawego nie zobaczyliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz