Inaczej pisze się długopisem. Inaczej piórem z atramentem. Inaczej pisze się krwią (nie tylko Kmicic tak się bawił…). Inaczej pisze się na komputerze. A jeszcze zupełnie inaczej tworzy się (nie bójmy się tego słowa) na maszynie do pisania. Przy użyciu tej ostatnie napisałem jedną rzecz wierszem, i jedną rzecz prozą.
Ta rzecz prozą powstała pod koniec obozu dziennikarskiego w Baranówce koło Fromborka organizowanego pod auspicjami redakcji „Na Tropie” i pod wodzą Adama Czetwertyńskiego. W trzecim tygodniu, po wydaniu kilku numerów gazety Operacji Frombork 2001, w naszym zespole nasyconym (a nawet przesyconym) ekscentrycznymi jednostkami, z których kilka po latach zrobiło taką czy inną karierę, włącznie z posłowaniem do Parlamentu Europejskiego, panowała powszechna schiza. Przejawem jej jest na pewno ten tekst, który wystukałem na maszynie do pisania w jedno słoneczne popołudnie.
Oryginał tego maszynopisu zaginął, ale mam przedruk z wydawanej kilka lat później gazety hufcowej o nieoptymistycznym tytule „Dla Tych Co zostali” (nawet przecinka się nam nie chciało wstawić z lenistwa do tytułu). To było w numerze z 9.03.1992 roku:
W wersji udźwiękowionej po latach wygląda to tak:
METAL STORY. ALEGORIA
Było to późną jesienią. To jedna z tych dziwnych pór roku, gdy stare walczy z nowym, dni stają się takie niesamowite, że aż dech zapiera.
Okolica należała do bardziej ponurych w promieniu dwóch dni drogi koniem. Koni zresztą w pobliskich wsiach, przysiółkach i osadach nie brakowało, ba – tereny nas interesujące słynęły z tego, że na każdego mieszkańca przypadało tam więcej końskich łbów niż komarzych żądeł. Miało to naturalnie swe społeczne reperkusje w postaci wielkiej liczby członków Towarzystwa Popierania Idei Końskich i Końskopodobnych. Towarzystwo to osiągnęło w prowincji takie wpływy, że musiały się z nim liczyć rządy wszystkich okolicznych departamentów. Trzeba też dodać, że były to konie niezwykłe, niebiańskie, rzec by można. Zachwycali się nimi wszyscy: i starsze leciwe panie, i dzieci, te jeszcze z palcem w buzi, i nawet młodzi wyznawcy heavy metalu nie mogli odmówić koniom tej prowincji, że są naprawdę piękne.
Z tymi heavymetalowcami to było zresztą zawsze dużo kłopotu. Nie byli to osobnicy podatni w ogóle na jakiekolwiek pozytywne wpływy. Różnych się imano sposobów, by przywołać ich do porządku. Wyganiano ich w czasie wiosennego sprzątania z kraju. Na nic się to nie zdawało. Wraz z pierwszymi przymrozkami wracała brać heavymetalowego wyznania do swych starych siedzib. Potrząsając długimi, tłustymi włosami zasiadali w swych stalowych fotelach, kładli się do swych ciężkich, betonowych łóżek i zasypiali na długi zimowy sen, trwający do kolejnych wiosennych porządków.
I tak było tej jesieni – znów watahy metalowców ciągnęły do swych zimowych leży. A w Wielkiej Radzie Miasta trwała kolejna narada natchnionych radnych miejskich na temat zagrożenia wywołanego kolejnym przybyciem heavymetalowców. I wtedy padł ten pomysł: zamknąć ich wszystkich w domu wychowawczym. Pomysł chwycił. Już po dwóch dniach dom był gotowy do użytku. Służby porządkowe zaczęły ściągać pierwszych pacjentów. Opierali się biedacy jak mogli, ale ich upór na niewiele się zdawał. Osłabionych słuchaczy łomotu wiązano w pęczki i układano w sortowni charakterów, gdzie czekali na chwilę, gdy Główny Oceniacz Osobowości podejmie decyzję, co do dalszego postępowania z nimi.
A robić potem z nimi można było rzeczy różne, z przewagą dziwnych, a dla niektórych może nawet lekko szokujących. Do tych rzeczy należało przede wszystkim wszczepianie pierwiastka chemicznego, niewystępującego na Ziemi, o liczbie atomowej równej liczbie ∏. Pierwiastek ten wszczepiony pod korę mózgowa (czy oni aby mają mózg?) powodował powstanie w organizmie chronicznego wstrętu do wszelkich dźwięków o natężeniu większym niż 13 dB. Zatem osobnik poddany zabiegowi upipienia nie mógł słuchać niczego poza szumem łagodnego wiatru i to tylko nagranego na taśmę magnetofonową i odtwarzanego bardzo cicho w sąsiednim pokoju.
Panika wielka ogarnęła szeregi apologetów metalowych brzmień. Bez chleba i wody żyć bowiem oni mogli, lecz bez ukochanego szmeru gitar i bębnów nijak im żyć nie było dane. Popełniali oni zatem po upipieniu masowe samobójstwa. Wie szalik jeden tylko, jak ciężki bywa fan heavy metalu. Bowiem ulubioną formą ich samobójstwa było wieszanie się na szaliku, przy czym za dyshonor uważano powieszenie się na własnym szaliku. Dlatego szalik musiał być najlepiej ukradziony. I to nie byle komu, lecz innemu heavymetalowcowi. Przy czym nikt w zewie śmierci nie mógł liczyć na pomoc kolegi. Wykradzenie pobratymcowi szalika nie było prostym zadaniem. Każdy wytrawny betonowy ludek uważałby dobrowolne oddanie swego szala za hańbiące. Dlatego nie było łatwo odejść z tego świata pozbawionemu swej ukochanej muzyki fanowi metalowej harmonii.
W pensjonacie, który bardzo szybko uzyskał nazwę Dom Wschodzącego Słońca, trwała walka o przetrwanie resztki heavy ludzi. Usiłowali oni stworzyć jakiś ruch oporu, lecz zaraz znalazło się kilku zdrajców, którzy za kilka minut muzyki wydali kompanów. Na tych zemszczono się straszliwie: przez kilkanaście długich (o jakże długich!) dni i nocy puszczano im wprost do mózgu sygnały Poloneza As-dur Fryderyka Chopina. Tortura była to straszliwa i niektórzy z poddanych temu zabiegowi umierali już po kilkunastu minutach. Inni, bardziej wytrwali, umierali w potwornych męczarniach z takim wyrazem bólu na twarzach, że od samego patrzenia na to co bardziej wrażliwych zaczynały boleć zęby lub trzewia.
Całkiem innym wyrazem oporu było wśród pensjonariuszy DWS zamykanie oczu z jednoczesnym kiwaniem największym palcem u lewej nogi. Pomagało to poniekąd i pozwalało zmniejszyć nostalgię za życiodajną muzyką. Zauważyli to od razu strażnicy DWS. Na ich reakcję nie trzeba było czekać długo. Zaraz skonstruowano wymyślny przyrząd do otwierania zamkniętych oczu. Po nim przyszła kolej na unieruchamiacz stawu palcowego lewonożnego. Tak więc i ta próba oporu ze strony herosów hałasowej muzyki nie przyniosła pożądanego efektu.
Było coraz gorzej tym wrogom ciszy. W całym pensjonacie nie było ani skrawka muzyki. Napięcie rosło. Osiągnęło swój zenit, gdy młodzi tytani konkretnych brzmień zobaczyli upipionego Kinga Diamonda, który przecież jeszcze miesiąc temu, mimo podeszłego wieku stał na czele 45 składu swej kapeli Venom. Zawrzało. Zahuczało. Zadudniło i zawyło boleśnie. Tego było dla bractwa trzech chwytów za wiele. Powstał bardzo szybko Wszechmetaliczny Komitet Ocalenia Kinga Diamonda. Nie mogł przecież sam wielki King Diamond skończyć z rozpaczy na szaliku ukradzionym synowi Angusa Younga. Nie było to zresztą zbytnio trudne, gdyż syn ów miał ponad 80 lat.
Jak się więc można łatwo domyślić, nasza opowieść toczy się bardzo wartkim strumieniem w połowie XXI wieku, wieku kieszonkowych reaktorów atomowych, domowych maszyn do reprodukcji ciała ludzkiego, wieku syntezy jądrowej i kilku innych wynalazków ze stuosobowymi trumnami włącznie. Wszystko to dał ludzkości ten piękny wiek. Lecz nie każdy potrafił to docenić. Już 2003 roku pojawiła się grupa postdekadentów głoszących nadejście nowej ery. Era ta miała być drugą epoką metalu. Metal poprzez swe subtelne struktury krystaliczne był przez nich uważany za szansę na odrodzenie się humanizmu wśród szerokich warstw plebsu, który ostatnimi czasy wyżywał się tylko erotycznie, ostatecznie przy innej fizycznej robocie. Wyznawcy owej teorii nazywali się, nie bez powodu, metalurgami. Byli bowiem przekonani, że to, co czynią, to liturgia metalu. I tak już zostało – nawet, gdy ostatniego metalurga wytłukła rdzoza nagminna bolesna (złośliwa choroba, na którą zapadli czciciele żelaza; istnieje uzasadnione podejrzenie, że ta choroba została sztucznie wyhodowana w laboratoriach określonych państw, którym nie na rękę był odwrót od nowoczesnego życia), na świecie pozostało jeszcze mnóstwo ich sympatyków, którzy nie mieli dość odwagi, by głosić przyjście duraluminiowego Proroka, lecz w sercu bardzo silnie związani byli z liturgią metalu.
I na tych właśnie ludziach kompani napiętych strun chcieli oprzeć swą walkę o godne życie w strumieniach heavy metalu. Dość szybko zorganizowano sieć przekazującą wiadomości na zewnątrz DWS. Już po kilkunastu godzinach od podjęcia akcji stworzono program działania. Sympatycy metalurgów zajmowali w aparacie państwowym różne, nieraz bardzo odpowiedzialne, stanowiska. Po prostu metal pomagał im w awansie. Wierzyli w niego, a on im się odwdzięczał. Potęga metalu nie mogła być zlekceważona. Ci różni ludzie z tzw. możliwościami mogli wiele dla sprawy zdziałać i robili to. Sztab naukowców przychylny pensjonariuszom DWS, którzy przeżywali coraz trudniejsze chwile, zajął się opracowywaniem antidotum na pipon wstrzykiwany pod korę mózgową. Nie było to proste, lecz oddanie sprawie wywołało w tych ludziach tyle entuzjazmu, że już po kilkunastu następnych godzinach środek przeciwko upipieniu był gotów. Nie był to właściwie środek, lecz sposób. W celu wyeliminowania wstrętu do dźwięków o zbyt dużym natężeniu należało delikwenta podłączyć do prądu o dowolnym natężeniu, lecz o napięciu równym masie osobnika wyrażonej w kilogramach. Zabieg ten trwać powinien tak długo, jak trwa jego ulubiony utwór heavymetalowy.
Rzecz jasna na pierwszą linię poszedł King Diamond, który ciągnął ostatkiem sił. Szybko wsadzono mu do rąk dwie elektrody, ustawiono na autotransformatorze 65 V i dawaj 6.43 min. trzymać go pod tym napięciem. 6.43, gdyż tyle trwa kompozycja Mike’a Gruchersa „Sea of Fool”. Minęły potrzebne minuty i sekundy, wstał wielki King Diamond i rzekł: TERAZ BĘDZIE NASZ PORZĄDEK! DRŻYJCIE WY WSZYSCY, KTÓRZY NIE UZNAJECIE JEDYNIE PRAWDZIWEJ MUZYKI! Wielka radość zapanowała w obozie trubadurów pieśni twardej i szybkiej. Radość ta była jeszcze cicha, lecz już po kilku minutach cały DWS zabrzmiał gorzkim brzmieniem „In-A-Gadda-Da-Vida”, pierwszego hymnu metalowego.
Nie należy sądzić, że był to koniec historii DWS. Był to właściwie jej początek… Oto bowiem do akcji wkroczył Specjalny Oddział do Spraw Zwalczania Rebelii Heavymetalowych. Aparat państwowy przecież czuwał, już w kilka chwil po powstaniu DWS powołano do życia ten oddział, słusznie zauważając, że tłumienie metalizmu spotka się z oporem i że w ogóle będą kłopoty. Kłopoty przyszły, przyszła więc pora na SODSZRHM. Oddział przystąpił do pracy ochoczo, bo od momentu powołania nic przecież nie robił. Teraz mógł pokazać swój kunszt, który tak długo ćwiczył. Zadanie było proste – należało spacyfikować DWS. Naczelny fizol SODSZRHM o ksywie o'Rysieck nie miał wątpliwości, że jeszcze tego wieczora dane mu będzie jeść mięso świeżo ubitego apologety dźwięków trudnych do zrozumienia.
Czy mu się to uda, zobaczymy za chwilę, pragnę jednak zwrócić uwagę na pewną scenę, która się rozegrała przed DWS, a która rzutuje na całokształt widzenia spraw związanych z oddaniem do użytku kaloryfera ciotki siedzącej na kanapie. Otóż o'Rysieck miał przy sobie dwa numery ostatniej lokalnej popołudniówki „Głos Strapionego Koniuszego” (przypominam, że okolica jest końska). I znalazł się człowiek, który postanowił dać odpust końskiej zarazie. Dopadł więc o'Rysiecka i dawaj mu przykładać przez łeb wyrwanym mu z ręki „GSK”. O'Rysieck, as okolicznych wsi, stał zdezorientowany i nie wiedział, co począć. Bał się ruszyć, bo nie posiadał odpowiednich instrukcji od swojego szefa. Szef wyjechał na delegację i było wiadomo, że nie wróci wcześniej, niż za pięć dni. Sytuacja o’Rysiecka nie była więc do pozazdroszczenia. Czyżby miał czekać na jego powrót ? Akcja likwidacyjna DWS uległaby opóźnieniu. A do tego nie można dopuścić. W sprawę DWS zaangażowane zostały przecież siły państwowe, maczał swoje trzy nosy rząd, nawet Organizacja Narodów Zjednoczonych (jej mutacja, która powstała ok. 2037 roku) przysłała swojego wysłannika, który stał właśnie i patrzył pełen zdziwienia na rozgrywającą się akcję bicia o'Rysiecka. Nie rozumiał tego, co się działo.
A tymczasem do akcji wkroczył zastępca o'Rysiecka, zwany McMarco, który odznaczał się podobną, co on, inteligencją, czyli nie posiadał jej wcale. Nie namyślając się długo, krótko też nie myślał, bo nie myśli przecież wcale, złapał napastnika za obydwie ręce i wykonał w sposób brawurowy arię końską z opery „Koń za trzy grosze”. Tego ów oczywiście wytrzymać nie mógł. Był przecież adwersarzem koni, a także zwolennikiem heavy metalu. Zaczęło go trząść, oczy mu podeszły bielmem, włosy się zjeżyły, a uszy zaczęły niebezpiecznie drżeć. Drżał tak cały, aż w końcu rozpadł się na siedemnaście małych, maluśkich mgnień wiosny, z których każde poczęło funkcjonować teraz własnym, samodzielnym życiem, już to jako „Czterej pancerni i pies”, już to jako „Stawka większa niż życie” a nawet „07 zgłoś się”...
I tak zakończył się ten dziwny epizod z życia bardzo dziwnych ludzi, którym przyświecał zawsze jeden cel – na szczęście nikt nie wie jaki. Na razie celem o'Rysiecka było uwolnienie okolicy od zarazy metalowej. Rzucił więc podległych sobie ludzi w wir wydarzeń. Na pierwszy ogień poszli elektrycy kamikadze, którzy rzucając się bohatersko na linie wysokiego napięcia pozbawili grono przebywające w DWS prądu. Było to bardzo ważne, już teraz nie mogli się podłączyć do niego, by ratować się przed wstrętem do ukochanych dźwięków. Teraz kolej przyszła na minerów, którzy mieli zaminować teren. No więc weszli minerzy i zaczęli robić do siebie miny różne i dziwne. A to który jęzor wywalił, a to w nosie podłubał, a to zeza okrutnego zrobił i wydął wargi swe w sposób bezczelny i arogancki.
Zobaczyli to czciciele metalu i aż ich litość wzięła, że głupoli przysłali i że z kalekami walczyć muszą. Bo są to przecież ludzie serca wielkiego i dobrocią przepełnieni, aż im się butami przelewa. Nie upłynęło chwil kilka, jak byli więźniowie DWS zaopiekowali się podstępnymi minerami. Głaskali ich po główkach w skupieniu, puszczali im fajne kawałki w ramach muzykoterapii, opowiadali dowcipy o Specjalnym Oddziale Do Spraw Zwalczania Rebelii Heavymetalowej. Jednym słowem było gicio, cacy i fajowsko. Aż w pewnym nieoczekiwanym przez nikogo momencie minerzy wyciągnęli z butów ścierwo o'Rysiecka, nadmuchali je i postawili przy aparaturze z muzyką, tą jedynie prawdziwą. Ten od razu wyłączył ją i dał pokaz szybkości i gibkości wyskakując przez okno.
Historia go osądzi, czy zrobił dobrze nie kontynuując walki, faktem jest jednak, że nie dokończył podjętej pracy. Do dziś nie wiadomo dlaczego. Jest kilka wersji, a różne źródła różnie podają. Interpretacja zachowania się o'Rysiecka doczekała się kilkunastu opracowań naukowych, paranaukowych, czy nawet napisanych przez historyków amatorów heavy metalu. Jedna z bardziej popularnych wersji, opublikowana w rozprawie prof. Gokulda von Pajdowskiego „Fenotyp zachowania się o'Rysiecka w skrajnie stresującej sytuacji na podstawie badan porównawczych i wykopalisk”, mówi, że o'Rysieck miał wizję piękną i czystą. Prof. von Pajdowski twierdzi, że ukazała mu się wówczas przejasna postać Marzenki w otoczeniu niesamowitych panien o niepowtarzalnej i wyjątkowej urodzie. Postać Marzenki objawiła o'Rysieckowi, co ma się stać, gdyby heavy metal upadł. Miały to być częste trzęsienia ziemi, wybuch wulkanów, masowe samobójstwa prezydentów czy wreszcie krach na giełdzie w Suchej Dolinie. Do tego nie mógł dopuście, a na pewno nie mógł stać się tego przyczyną. Rozdwojony tak wewnętrznie nie mógł zrobić nic innego, jak wybrać wyjście trzecie, czyli okno. Tak mówi wersja prof. von Pajdowskiego. Czy jest prawdziwa, nie wie nikt. Wierzą w nią gorąco fani metalowych subtelności. Jak widać, kres heavymetalowców mógł być szybki, lecz mieli to szczęście, że o'Rysieck został natchniony myślą wielką, bo nie swoją.
A co działo się potem w domu, gdzie wschodziło Słońce? Działy się bardzo różne rzeczy. Po wyskoczeniu fizola o'Rysiecka nastąpiła niesamowita panika w szeregach minerów. W trwodze zaczęli spuszczać z siebie powietrze, składać w kostkę i pakować do plastikowych toreb ratunkowych, które następnie wyrzucali przez to samo okno, którym wyskoczył o'Rysieck. Wiatr porywał te torby, niestety, na strzępy. Wraże strzępy minerów latały po okolicy jeszcze bardzo długo, siejąc zamieszanie i wzbudzając grozę, gdyż po nocach wyły one z żalu za tym, co było i nie wróci, czyli Czasem, Gdy Każdy Mógł Być Latającym Kufrem Babci Zuli. Wycie tych strzępów płoszyło często konie, które przecież w okolicy nie były rzadkością. Cicho niosła się fama z ust do ust, że konie w okolicy długo już nie zagoszczą. Powód mógł być tylko jeden – strzępy minerów SODSZHM.
Wywołało tę reakcję poważnych kół zbliżonych do określonych. Koła te bardzo szybko zrozumiały bowiem, że sprawa końska nie jest błahą sprawą. Koń nie mógł być dodatkiem do byle jakiej powieści, jak na przykład ta. Koń musiał żyć własnym życiem, dawać to życie innym, służyć radą i pomocą, z tymi co razem w pochodzie, za naszą i waszą, aby nasz kraj, a ludziom, program, oj, nie nadążacie, nie nadążacie. Dlatego określone koła zareagowały. Zbudowano szybko Bardzo Duży Odkurzacz, który już po kilku dniach przeszedł wszelkie próby eksploatacyjne i uroczyście został zwodowany w dniu święta państwowego nr 78, tzn. Dnia Walki z Naleciałościami Dekadenckimi i Innymi Też.
Zwodowanie przebiegało w rzeczowej atmosferze pracy i przy akceptacji obu stron. Na wydanym z tej okazji bankiecie gospodarz zwrócił szczególną uwagę na szereg nierozwiązanych problemów dotyczących palących i napiętych planów wydawniczych i kolporterskich. Nie na darmo przecież my razem, ramię w ramię, łeb w łeb, pchaliśmy się nie do jednej kolejki po dawną tam Lukrowatą Substancję o Frapującym Zapachu. Niagara pomysłów przepłynęła od tego czasu przez nasze rozpalone do białej, a kto wie, może nawet czerwonej, gorączki, głowy. Nie na darmo szukaliśmy wciąż i wciąż nowych pomysłów na nowe wydania „Głosu Strapionego Koniuszego”. Teraz przyszło nam za to zapłacić. Nie damy, by chmary strzępów minerskich zgubiły nasze ukochane konie, nie damy! Zaprawdę powiadam wam, nie damy. Obetniemy każdą rękę podniesioną na końską rację stanu. Precz! Pomożecie?! POMOŻEMY!!! W tak oto konstruktywnej atmosferze uchwalono, by wyłapać minerów i zbudować z nich pomnik chwały Naszego Konia.
spisał Starszy Koniuszy
Frombork, 12.08.1988
Horacy Pisaty - na YT
Horacy Pisaty - lista moich piosenek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz