Uszczęśliwieni brakiem efektu roku 2000 (a może i lekko rozczarowani, bo nasz hufiec stał w pełnej gotowości), wybraliśmy się tam, gdzie komputery nie są do niczego potrzebne. Polski biegun zimna, czyli gmina Dubeninki. A jak Dubeninki to wiadomo, że wiadukty w Stańczykach.
Pogoda adekwatna, tzn. nocą przy gruncie do minus 30.
Cel wyprawy? Ukryty w plecaku.
Tylko najpierw trzeba odśnieżyć wiadukty.
Jeszcze chwila zastanowienia, czy naprawdę powinniśmy to robić...
No dobra, będziemy zjeżdżać. Pierwszy Manfred. Jemu dwa razy nie trzeba mówić, żeby się rzucił w prawie 40-metrową przepaść.
Pablo też nie pęka.
Nawet podczas drugiego zjazdu, już bez przytulania się do filaru.
Ciekawe czy Maras miał odpowiednie ubezpieczenie? Pewnie nie, bo wiadomo, że szewc bez butów chodzi...
Noc spędziliśmy pod gołym niebem. Owszem, była przez chwilę pokusa, by przespać się w pobliskiej Gołdapi. Nawet byliśmy w hotelu na kolacji. Nawet pytaliśmy się ile kosztuje nocleg. Ale zwyciężył heroizm. No to w nocy była delirka.
A nazajutrz...
Nie, my nie bierzemy diesla na pych. My go jedynie wpychamy na ognisko.
Relacja filmowa:
dzień pierwszy – 22.01.2000
dzień drugi – 23.01.2000
Inne mosty:
1990 rok – zjeżdżamy z mostu w Reszlu (ja się klinuję na bardzo długie pół godziny)
2009 rok – nie ma odważnego do zrzucenia liny z mostu w Rondzie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz