Bezkresne, zaśnieżone wiorsty stają mi przed oczami, gdy słucham rosyjskich kompozytorów. Wystarczy samo nazwisko, nie muszą rozbrzmiewać w uszach słynne rosyjskie symfonie, balety czy koncerty fortepianowe, żebym miał imperialne skojarzenia. Czajkowski, Prokofjew, Strawiński, Musorgski, Szostakowicz... Taki irracjonalny odruch na „Dziadka do orzechów”. Od razu myślę o caracie, białym lub czerwonym (to za Janem Kucharzewskim i jego słynną książką „Od białego caratu do czerwonego”). O radzieckich chórach wojskowych przemierzających kraj nad Wisłą nie wspominając.
Zupełnie inaczej kojarzą mi się rosyjscy pieśniarze, ze swymi siedmiostrunowymi gitarami (są kraje, gdzie wszystko musi być inne, a najlepiej większe). Z jednej strony widzę potężny Związek Radziecki z tysiącami głowic jądrowych, a z drugiej Okudżawę czy Wysockiego. Wydają się tacy niepozorni wobec imperium, że budzą automatyczną sympatię.Nie jest winą twórców monumentalnych kompozycji, że ich ojczyzną była carska Rosja czy ZSRR. Odwołanie przez polski rząd Roku Polski w Rosji oraz Roku Rosji w Polsce nie oznacza zakazu słuchania Czajkowskiego i czytania Tołstoja, interesowania się rosyjskim baletem, malarstwem czy teatrem. Ten gest polskiego rządu sam w sobie jest mało znaczący. Bardziej symboliczne i dramatyczne jest to, że to jeden z największych gestów, jaki zrobiło do tej pory państwo unijne w proteście przeciwko rosyjskiej polityce wobec Ukrainy.
Właściwie do kogo ten gest jest skierowany? Do Putina czy do rosyjskich artystów, zakochanych w swym prezydencie? Do zachodnich polityków, cierpiących od lat na fascynację Rosją, będącą mieszaniną strachu i chęci robienia interesów czy do przyjaciół z Ukrainy? A może tylko na nasze wewnętrzne potrzeby polityczne?
(mój felieton z dzisiejszej prasy)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz