Ten koncert był spóźniony o jeden dzień. Święto misia było przecież wczoraj. Nie Kubuś Puchatek przyjechał dziś jednak do Olsztyna, lecz żywiący się mentolowymi papierosami krwiożerczy niedźwiedź. W dodatku skrywający się pod niewinną ksywą Dr Misio.
No dobra, skoro już wiemy, że niedźwiadek jest nieprawdziwy, przepracujmy temat autentyczności Jakubika. Ja wiem, od dawno minionych czasów bycia abonentem Canal+, że Arkadiusz Jakubik to zdolny aktor. W związku z tym muszę nieustająco zwalczać w sobie podejrzenie, że rockandrollowy bunt buchający ze sceny to kreacja. Wyrazista, niepokojąca, wyciągająca flaki mentalne na zewnątrz, ale kreacja. W końcu skoro można zagrać sapera, notariusza, pracownika PGR-u, to czemu nie podstarzałego punka.
My, na widowni, też coś tam sobie kreujemy, aktorzymy w tym współczesnym dramacie, niekoniecznie w reżyserii Warlikowskiego. Podgrywamy choreografią i mimiką, że nas też dręczy Mordor, przeraża nas pedagogika wojny i że nie pamiętamy laski sprzed trzydziestu lat.
Mordor srordor. Bohaterstwem wieczoru było przebicie się na drugą stronę barierki i taniec pod czujnym okiem ochroniarza (na wszystkich koncertach świata w takich sytuacjach faceci natychmiast wylatują z klubu, a dziewczyny bujają do woli biodrami). Poziom martyrologii osiągnęli ci, którzy zdecydowali się ściągnąć koszulkę i obnażyć swe męskie brzuchy. Trzydziestoletnie, czterdziestoletnie, pięćdziesięcioletnie...
Czy ja zdjąłem koszulkę? Oczywiście, że zdjąłem. Mentalnie. Zdałem ją do szatni razem z kurtką. A po koncercie włożyłem ją ponownie i pojechałem do domu przeżywać, że nie piszę takich nihilistycznych tekstów jak Varga czy Świetlicki.
To może kwadrans z misiem na ukojenie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz