Jakieś fatum wisiało nad naszą obecnością na dzisiejszym przedstawieniu „Jesus Christ Superstar” w Operze i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku.
Najpierw system sprzedaży biletów postanowił dać mi znienacka tylko 15 sekund (tak, sekund) na wypełnienie danych. Klepię we wszelakie klawiatury od około 35 lat i czuję się mistrzem wszechświata i okolic, ale wpisanie w zadanym czasie imienia, nazwiska, dwukrotnie maila, przeczytanie kilku komunikatów i naciśnięcie odpowiedniego guzika z kilku do wyborów skończyło się oczywiście niepowodzeniem. W efekcie wybrane przeze mnie miejsca przestały być dostępne, a ja zostałem z niczym… A że były to miejsca najlepsze z punktu widzenia epidemicznego (czteroosobowa loża w całości dla dwóch osób, zgodnie z założeniami, że dostępne jest co drugie miejsce), zupełnie nie miałem ochoty na inne. Zwłaszcza, że były to też miejsca całkiem przyjemne z punktu widzenia, nomen omen, widzenia sceny.
Po kwadransie, czego się spodziewałem, ale trwałem w niepewności, bilety wróciły do puli, system tym razem nie zwariował i dał mi przyzwoite 15 minut na dokończenie zakupu, co uczyniłem. Jak widać miejsca były nie tylko dobre, ale i tanie. No i w ogóle były, co w normalnych czasach nie zdarzyłoby się. Nie, nie napiszę, że epidemia ma dobre strony. W normalnych czasach zaplanowałbym urlop pół roku wcześniej i tak samo wcześniej kupił bilety. W nienormalnych czasach musiałem to zrobić trzy dni wcześniej…
To było pierwsze fatum. Drugie? Z niejasnych
przyczyn wdrukowałem sobie do głowy, że przedstawienie zaczyna się o godz. 19:00.
Gdy zatem o godz. 17:15 rzuciłem okiem na bilet, włos zjeżył mi się na głowie… Nie
na tyle jednak, by kwadrans później nie iść luźnym spacerowym krokiem w
kierunku Opery i Filharmonii Podlaskiej. Tzn. tak się nam wydawało… Bo tu
wkracza do akcji fatum numer trzy. Zamiast do nowoczesnego budynku przy
Odeskiej 1 wybraliśmy się beztrosko do poprzedniej siedziby białostockiej
filharmonii, czyli na Podleśną 2. W efekcie o godz. 17:50 pocałowaliśmy klamkę starej
filharmonii, będąc o 1,5 km od właściwego miejsca, co wyjaśniła nam sympatyczna
białostocczanka szczęśliwym trafem parkująca akurat samochód przy rzeczonej
klamce. Sympatyczna na tyle, że po 30 sekundach siedzieliśmy już w jej
samochodzie, a po 5 minutach byliśmy pod właściwą klamką…
Nie przyszliśmy tu jednak, by oglądać klamki. „Jesus Christ Superstar” to frapujący temat (coś o przeznaczeniu, coś o walce dobra ze złem, coś o zazdrości, coś o relacji mistrz uczeń, coś o zwątpieniu, coś o polityce) oraz intrygująca muzyka (coś rockowego, coś wodewilowego, coś operowego). Dostaliśmy to wszystko plus sugestywną choreografię (autorstwa Santiago Bello) i świetne wykonanie, zarówno wokalno-taneczne, jak i instrumentalne. Na scenie w porywach ze trzydzieści albo więcej osób i to wszystko grało jak trzeba! (nie wiem tylko co sądzić o scenie Ostatniej Wieczerzy, w której doliczyłem się 15 uczestników).
Co do szczegółów – świetny Łukasz Zagrobelny w roli Judasza. Porównywalny Jakub Wocial (jednocześnie reżyser) w roli Jezusa.
Nieodgadniona Magdalena Masiewicz jako Przeznaczenie.
W roli Kajfasza (w środku) Roman Chumakin ze swoim rosyjskim
basem. Cudownie!
W groteskowego Heroda dzisiejszego wieczora wcielił się z powodzeniem Krzysztof
Stankiewicz.
I jeszcze ewidentnie obsadzeni po warunkach Piłat i Maria Magdalena...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz