Tegoroczny krótki urlop październikowy zamknął nam się pewnego rodzaju klamrą… Najpierw odwiedziliśmy Sandomierz, a potem wylądowaliśmy na Podlasiu, gdzie oczywiście nie mogliśmy darować sobie wizyty w Tatarskiej Jurcie. Jak zapisali się Tatarzy w historii Sandomierza, nie będziemy tu wypominać. Od roku 1259 czasu trochę minęło, a Tatarzy polscy żyją dobrze w naszych granicach od wielu stuleci. W Kruszynianach, bo przecież o nich mowa, od 1679 roku.
Podczas poprzedniej wizyty na tatarskim Podlasiu odwiedziny w Tatarskiej Jurcie były kropką nad i, przed którą były mizary i meczety w Bohonikach oraz w Kruszynianach. Tym razem kuchnia Dżennety była na finał peregrynacji po nieco odległej Krainie Otwartych Okiennic. Wiele się od naszej poprzedniej wizyty wydarzyło… „Wiele” to eufemizm. Przecież wiadomo, że chodzi o pożar, jaki wybuchł w nocy z 30 kwietnia na 1 maja 2018 roku. Dzielna ekipa Jurty bardzo szybko wznowiła działalność w prowizorycznych, a następnie zastępczych warunkach.
Jechałem ze wspomnieniem tatarskiej pyzy, pierekaczewnika i listkowca, ale tym razem trafiliśmy na nieco inne menu (to nie sieciówka, to rodzinna kuchnia, improwizacja jest naturalna).
Po pierwsze katłama.
Po drugie banash.
Po trzecie kołduny tatarskie.
Po czwarte manty z serem na słodko.
Po piąte dedykowana woda produkowana w nieodległych Krynkach.
A na wynos na jutrzejszy obiad babka ziemniaczana z grzybami, manty na ostro i czeburek...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz