Bieszczadzki dzień czwarty i ostatni. Nie będziemy powiększać szeregów wszechobecnej stonki.
Łatwo napisać, trudniej zrealizować. Powodowany wczorajszymi wyrzutami sumienia (racuch w Wetlinie zamiast Połoniny Wetlińskiej) zdecydowałem za siebie i za żonę, że wchodzimy na połoninę. Wybraliśmy najłatwiejszą trasę i wcale nie jestem pewien, czy to był błąd. Bo można było zobaczyć całe spektrum bieszczadzkich turystów. Wytrawnych traperów pomijam, to banał. Największe wrażenie robiły starsze panie w wysmakowanych koafiurach i nienagannym makijażu. Młode dziewczyny w baletkach. Panowie ściskający w lewej dłoni obowiązkową puszkę piwa. 30-osbowe wycieczki z reklamówkami w dłoniach.
I pierwsza trójka dzisiejszych zdobywców Połoniny Wetlińskiej... Na trzecim miejscu pan w klapkach plażowych. Drugie miejsce małżeństwo z dzieckiem w wózku. Pierwsze miejsce dla pani (z tych z koafiurą), która umilając sobie drogę pogawędką przez komórkę nie omieszkała poinformować na całą okolicę, że właśnie oto wchodzi na „Wetlinę Połońską”. Będę musiał zapytać znanego bieszczadologa Radka P. czy słyszał o Połońskiej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz